wtorek, 29 marca 2016

John Stevens – Derek Bailey: empatyczny duet jako praprzyczyna genialności pewnego kwintetu


Trzeciego lutego 1974r. w ICA Theatre w Londynie odbył się wyjątkowy koncert muzyki swobodnie improwizowanej. Na małej, teatralnej scenie znalazła się piątka muzyków, która w trakcie blisko 90 minut okoliczności koncertowej osiągnęła niebywały pułap ludzkiej kooperacji i być może popełniła najwybitniejsze dzieło tego typu muzyki. Dla porządku dodajmy, iż po lewej stronie – patrząc od strony widowni - zasiedli Evan Parker i Derek Bailey, po prawej Trevor Watts i Kent Carter, zaś na samym środku sceny, mistrz ceremonii, John Stevens. Jako dowód rzeczowy załączam fotografię.



Niewątpliwie zarejestrowany wówczas koncert stał się najwartościowszym dokonaniem Spontaneous Music Ensemble, bo pod taką nazwą Panowie na teatralnej scenie się pokazali. Wydane przez Emanem Records w trzynaście lat potem, jako Eighty-five Minutes, na dwóch czarnych krążkach, a potem dwukrotnie wznawiane na CD, jako Quintessense, pozostaje do dziś czymś po prawdzie wyjątkowym i rzadko spotykanym w aspekcie czysto muzycznym. Wczoraj – po raz nie wiem już który – płyta ta znalazła się na moich uszach, a ja po raz kolejny nie byłem w stanie po odsłuchu wstać o własnych siłach.

Pisząc monografię SME (do odczytu na Trybunie; kliknijcie w Johna Stevensa z boku strony), próbowałem – zapewne trochę nieudolnie – poszukiwać źródeł jakości tego nagrania. Wskazałem tam – poza tzw. dyspozycją dnia muzyków – także telepatyczną wręcz zdolność do kooperacji, umiejętność wzajemnego słuchania i chęć do tworzenia dźwięków wspólnie przez poszczególnych muzyków, biorących udział w nagraniu. Jakkolwiek w tym składzie SME grała tylko ten jeden raz, oczywiście wskazać możemy gigantyczną ilość nagrań powstałych w wyniku kooperacji Johna Stevensa, Evana Parkera, Trevora Wattsa i Dereka Baileya w trakcie najróżniejszych spotkań, w wielu konfiguracjach personalnych.  W tej układance mniejsze jest jedynie doświadczenie Kenta Cartera, choć i on – od kilku wtedy lat rezydent paryski – od lata 1973 udanie kooperował z muzykami sceny brytyjskiej. Ostatnim z elementów, na który wskazałem w monografii, była swoista nadaktywność muzyków, przede wszystkim Johna, w okresie kilku miesięcy poprzedzających koncert w ICA (innymi słowy, byli wówczas dobrze rozgrzani).

Wreszcie dodatkowy moduł tej układanki, który dojrzewał w zaciszu klawiatury mojego komputera od jakiegoś już czasu. To wyjątkowa, nawet jak na kanony sceny free improv, chęć do wspólnego muzykowania Johna i Dereka. Uświadomiłem ją sobie w pełni w zasadzie dopiero niedawno, czytając liner notes tego drugiego do wspólnej ich płyty, nagranej prawie 20 lat później, o której słów kilka powiem pod koniec tej opowieści.

Legendy o bardzo trudnej miłości pomiędzy Parkerem i Baileyem znane są miłośnikom free improv nie od dziś. Derek Bailey miał opinię wymagającego partnera (delikatnie mówiąc), sam John bywał wulkanem emocji, a żywot jego pełen był skomplikowanych relacji interpersonalnych. Zatem – to jednak nieczęsty przypadek, by współpraca dwóch niezwykle silnych osobowości była aż tak udana.



Razem – Stevens i Bailey – zagrali po raz pierwszy na drugiej płycie SME Withdrawal (ponoć był to zresztą debiut tego drugiego w formule wolnej improwizacji). W kolejnych latach wspólnie (ciągle jako SME) nagrali co najmniej dwa genialne krążki – KaryobinSo, What Do You Think? - których jedną z cech charakterystycznych jest także kosmiczny poziom interakcji w grupie improwizujących muzyków (zupełnie przy okazji zauważmy, że podobnie jak w przypadku Quintessense, mamy tu do czynienia z kwintetami).
W ramach tzw. „przygotowań” (zapewne nieświadomych),  w okresie ostatniego roku poprzedzającego rejestrację Quintessense, powstała ogromna ilość wspólnych rejestracji Stevensa i Wattsa (ich duetowe koncerty w Little Theatre można nazwać wielomiesięcznym obozem treningowym), doszło także do pierwszego spotkania Baileya i Stevensa z Kentem Carterem (letnia rejestracja The Crust kwintetu Steve’a Lacy’ego). Tenże Carter jesienią tego samego roku poczynił zresztą kilka rejestracji ze Stevensem i Wattsem, których posłuchać możemy jako bonusów na kompaktowej edycji Quintessense. Wreszcie – być może najważniejsza – przygrywka do wielkiego koncertu, przywołanego na początku tekstu, czyli wspólne, bardzo częste próby w Little Theatre tria Stevens-Watts-Bailey. Szczęśliwie, stałym bywalcem tych spotkań był doskonale nam znamy Martin Davidson (Emanem Records), który stawiał magnetofon przy scenie i po cichu rejestrował. Cóż za genialne było to próby, posłuchać możemy na krążku Dynamics Of The Impromptu (Entropy, 1999; reedycja  FMR, 2013).  Sześć fragmentów z trzech dni rejestracji, poczynionych między listopadem’73 i styczniem roku kolejnego. Potem już tylko dwa niedługie tygodnie, a koncert w ICA mógł się odbyć na odpowiednim poziomie muzycznej kooperacji.

Koncert z 3 lutego wieńczy wyjątkowo twórczy okres w życiu Johna Stevensa, kończy także na lata współpracę z Derekiem Baileyem. Do muzykowania pod szyldem  Spontaneous Music Ensemble w kolejnych latach John zaprasza już młodszych kolegów (R.Smith, Coombes, Wood), a do następnego spotkania z Baileyem dochodzi przy okazji incydentalnych koncertów dopiero na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.  Jeden z nich – jedynie bootleg o nienajlepszej jakości dźwięku - można odszukać na blogu Inconstant Sol (doskonały koncert z kwietnia ’80).  Potem znów wiele lat ciszy (w każdym razie bardzo szczegółowa sesjografia Stevensa milczy na ten temat) i dopiero początek kolejnej dekady przynosi aż trzy spotkania, nie dość, że zarejestrowane, to jeszcze przytomnie przez Incus i Emanem Records wydane. O tych trzech okazjach teraz kilka słów.



Wszystko dzieje się w roku 1992 i zaczyna sierpniową sesją nagraniową dla Incusa. Duetowe spotkanie w londyńskim Watershed Studios skutkuje blisko pięćdziesięciominutowym materiałem wydanym pod tytułem Playing (Incus, 1993). Dziewięć improwizacji na mały zestaw perkusyjny, mini trąbkę i gitarę akustyczną, czasami amplifikowaną. Piękne, czyste brzmienie, urocze improwizacyjne zawijasy, incydentalnie także solowe (zabawna miniatura Stevensa na trąbce, w wysokich rejestrach, budzi nas z letargu niczym hejnał mariacki).

Po kolejnych dwóch miesiącach Bailey i Stevens lądują na kilka koncertów w Norwegii. John bywa tam często, głównie z racji występów z rodzimym klarnecistą i saksofonistą Frode Gjerstadem. Ten zaś od prawie dekady jest bardzo bliskim współpracownikiem perkusisty, najczęściej w ramach formacji Detail. Przy okazji, na ziemiach Królestwa Norwegii dochodzi zatem do ciekawego spotkania w trio, które ciekawe jest nie tylko z racji bytności trzech wyjątkowych muzyków w jednej czasoprzestrzeni.




Do tej pory, gdy Stevens grywał swobodną improwizację, czy to jako SME, czy np. w duecie z Baileyem, do gry używał tzw. small-drum kit (werbel, talerz i kilka drobiazgów). Gdy muzykował w bardziej jazzowym idiomie (a przecież robił to często) używał pełnego zestawu perkusyjnego. Dodajmy, że gdy grywał z Gjerstadem, korzystał z tego drugiego wariantu. Tu, w Stavanger, czy Trondheim, jesienią 1992r., po raz pierwszy grając z Baileyem użył pełnego zestawu perkusyjnego. Jaki jest muzyczny efekt tych drobnych koincydencji, możemy posłuchać dzięki wydawnictwu Hello, Goodbye (Emanem, 2001), które jest rejestracją koncertu ze Stavanger.  Ciekawostką – kolejną! - jest fakt, iż koncert zarejestrował Gjerstad, a potem zapodział taśmę. Odnalazł ją dopiero w roku 2000. Przy okazji kolejnego spotkania sprezentował cd-r Baileyowi w podziękowaniu za fajny koncert, temu zaś ów krążek podprowadził Martin Davidson i postanowił wydać na płycie (oczywiście za zgodą dwóch żyjących jeszcze wtedy bohaterów ze sceny w Stavanger).  Muzyka wszakże warta jest jeszcze kilku karkołomnych zbiegów okoliczności. Doskonały koncert, w dużej części, jak na standardy free improv ze Stevensem i Baileyem w rolach głównych, bardzo dynamiczny i… głośny (no, cóż, normal drum-kit robi swoje!).  Sześć swobodnych odcinków wolnej improwizacji, szczelnie wypełniających przestrzeń nośnika cyfrowego, czyli trwających powyżej 70 minut. Wartych znacznie więcej niż promocyjne siedem funciaków na stronie Emanem.

Miesiąc później, na scenie jednego z klubów w swojskim Leicester, na 24 lata przed pierwszym futbolowym mistrzostwem Anglii lokalnej drużyny (będzie na pewno?!? – zobaczymy za półtora miesiąca), ląduje kolejne smakowite trio. Stevensowi i Baileyowi towarzyszy stary kumpel z czasów Quintessense – Kent Carter. Spotkanie, jak już wspomnieliśmy wcześniej, ktoś szczęśliwie rejestruje, a wydaniem zajmie się Incus pod tytułem One Time (1995). Znów sześć interwałów freely improvised music, blisko godzina bardzo przyjemnego obcowania z gronem ludzi, którzy darzą się muzyczną sympatią. To do tej płyty długie liner notes napisał Bailey (ukazała się już po śmierci Stevensa), w którym najpierw opisał jakiś zabawny koncert z Hiszpanii, w trakcie którego muzycy musieli toczyć bój, dosłowny, ze wściekłą publiką, która nie była przygotowaną na taką muzykę (John daje radę, używając swojej głośnej mini trumpet do przegonienia publiczności ze sceny). W dalszej części liner notes Bailey w kilku ciepłych słowach wyraża duży pokład atencji dla Johna i pisze, że granie z nim należało do największych przyjemności jego życia.  A sama muzyka warta jest naszego zachodu, poniekąd niewymuszonej jakimikolwiek okolicznościami atencji, choć w warstwie brzmieniowej można mieć drobne ale w kontekście nagłośnienia instrumentu Cartera (to znaczy, jest zbyt dobrze nagłośniony, gdyż lekkie przestery chwilami zagłuszają pozostałych partnerów, a przecież John ma do dyspozycji tylko cichy small-drum kit!).



Po koncercie w Leicester John planował trasę tego trio i jak pisze Bailey, zapowiadała się ona ciekawie. Niestety ten pierwszy nie dożył jej realizacji. Pozostał tylko jeden wspólny występ, one time.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz