środa, 16 marca 2016

Mazen Kerbaj – Al Maslakh! Zdecydowanie na wschód od Edenu


Słuchanie muzyki z bliskiego wschodu bywa niebezpieczne, gdyż rodzi w mojej pokręconej głowie ogromną chęć, by w kilku zgrabnych słowach wyrazić kilka indywidualnych geopoglądów, być może dając reszcie „lepszego” świata szansę na zrozumienie tego, co się dzieje w tamtej części naszej zacnej planety. Innymi słowy – z koleżanką Małżonką przy dobrym portugalskim winie, czasami mimochodem konstatuję, iż świat „nowoczesny” zbiera dziś owoce swoich czynów i w bezmiarze nieuleczalnej głupoty pozostaje mu jedynie czekać aż historia dokona stosownego rozliczenia.

Przezornie jednak w dalszej części opowieści nie będę już tego wątku rozwijał i skupię się przed wszystkim na muzyce, bo o nią tu przecież wyłącznie chodzi. Unikać trudnego tematu będzie mi o tyle łatwo, iż chcę zaprezentować trzy bez wątpienia doskonałe rejestracje free improvisation. Wszystkie powstałe w Bejrucie (stolica Libanu, dla mniej wtajemniczonych), dla których wspólnym mianownikiem i po części mocą sprawczą jest libański trębacz, malarz i twórca… komiksów Mazen Kerbaj.




Całkiem niedawno i dość zresztą przypadkowo w moim odtwarzaczu lubieżnych formatów empetrzy wylądowała pewna kwartetowa perełka. Na wirtualnym dysku muzyka wykonywana wyłącznie przez instrumenty blaszane, traktowane akustycznie. Wytrawnych preparatorów trąbki wprost z Europy Zachodniej w osobach Axela Dörnera i  Franza Hautzingera, przedstawiać na forum muzyki improwizowanej chyba nie muszę. Tubistę Carla Ludwiga Hübscha też winniście onegdaj namierzyć radarami Waszej muzycznej pazerności (na Trybunie zdążył zadebiutować w opowieści o wytwórni Another Timbre). Czwartym do brydża w tej układance jest rzeczony Mazen Kerbaj, a całość zwie się niebanalnie Ariha Brass Quartet (dygresja geopolityczna: Ariha, to duże miasto w Syrii). Zarejestrowanych w studiu w Bejrucie pięć fragmentów swobodnych improwizacji wydano tamże, w limitowanym nakładzie 500 egzemplarzy, w ramach lokalnego labelu Al Maslakh (jakież efektowne logo, nieprawdaż?, a jego nazwa w języku nam ojczystym, to… Rzeźnia). Na półkach nieistniejących sklepów z dobrą muzyką szukajcie tego pod tytułem Ariha Brass Quartet, z nazwiskami czterech muzyków na niebieskiej okładce (2015). ‎
Całość trwa trzy kwadranse i przynosi naszym uszom prawdziwą dętą ucztę. Próżno wyróżniać kogokolwiek i jakikolwiek fragment tej muzycznej utarczki. Piękna, wysublimowana kooperatywa czterech wyśmienitych improwizatorów. Jeśli macie jakiekolwiek wyobrażenie o tym, jak winien brzmieć kwartet instrumentów dętych blaszanych, to od razu o nim zapomnijcie. Tu bowiem dzieją się w wymiarze akustycznym rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom (ale oczywiście tylko tym ze świata „nowoczesnego”). Tuba i ćwierćtonowa trąbka Franza swymi walorami sonorystycznymi sprawiają, iż muzyczne dyskusje odbywają się głównie w niskich częstotliwościach. Nie ma specjalnych zabaw w podgrupach, zbędnego pochylania się na błahymi kwestiami. Iskrzy się i błyska, choć cechą charakterystyczną rejestracji jest wielodźwięk szumów generowanych przez trzy trąbki, który artystycznie dewastowany jest konstruktywnymi „przepięciami” tuby. Mamy chwilami wrażenie, że niespodziewanie, dumając nad pogmatwaną geopolityką bliskiego wchodu, znaleźliśmy się w otoczeniu sfory niedźwiedzi, które postanowiły podywagować nad procesem przedłużenia gatunku.




Po tak udanej przygodzie z muzyką z Bejrutu, nie pozostało mi nic innego, jak… szukać dalej. Opatrzność, w moim przypadku raczej diabelska, pozwoliła pewnego zimowego dnia na kolejny bardzo konkretny odsłuch swobodnych improwizacji, ucieleśnionych dzięki rzeźnickiej wytwórni. Znów kwartet, znów Mazen Kerbaj, tym razem w towarzystwie małżeństwa/ rodzeństwa(?) Sehnaoui - Christine z saksofonem, Sharif z gitarą; oboje z krwi libańskiej, choć ona w dowodzie ma wpisaną paryską rezydencję (separacja?). Kwartet uzupełnia perkusjonalista z Norwegii Ingar Zach, którego znacie zapewne z niejednej free improv produkcji. Oczywiście wylistowane instrumentarium to jedynie pretekst do opowiadania o dźwiękach, jakie usłyszymy na płycie, albowiem mamy wrażenie, że wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki muzyków w studiu nagraniowym, posłużyło do generowania dźwięków.
Znów Bejrut, znów limitowana edycja, znów doskonała muzyka -  Rouba3i5  (Al Maslakh, 2005). Dwa fragmenty trwające niespełna 40 minut. Słuchamy z otwartymi ustami. Kerbaj – prawie jak francuz w angielskim kaszkiecie jakieś sto lat temu - stara się tu wyznaczać delikatnie trajektorie lotów, wszakże Państwo Sehnaoui, niczym stary perski tyran, nie dają się zagonić w kozi róg. Bogu ducha winny Zach, przybysz z dalekiej północy - co to nie wie, w czym tkwi zasadniczy problem konfliktów tego rejonu - w pocie czoła kreśli sinusoidy i ciągnie muzyków ku ziemi obiecanej, znacząc teren zmyślnymi, absolutnie nieswingującymi synkopami. W drugiej części epopei, po kolejnym nalocie wojsk sprzymierzonych, przystępujemy do odbudowy fragmentu dzielnicy w strefie zero, albowiem muzycy generują konglomerat dźwięków, które poza omawianą rejestracją, możemy usłyszeć jedynie na budowie, w trakcie niskobudżetowych robót ziemnych, realizowanych przez brygady z bratnich krajów socjalistycznych.




A na sam koniec drobna, duetowa zabawa na dwie trąbki i tyleż otwartych na świat, empatycznych głów. Krążek odnaleziony na półce, na piętrze domowego zacisza, z radością ląduje w odtwarzaczu. Abu Tarek  (Creative Sources, 2004) autorstwa Franza Hautzingera i  Mazena Kerbaja.‎ Wydawca co prawda portugalski, ale nagranie, jakże by inaczej, prosto z gorącego Bejrutu. Na wirtualnej scenie naszego domowego koncertu, z dala od końca świata żywych, połowa kwartetu, którym zachwyciliśmy się kilka akapitów wyżej. Wyważony, stonowany (znów „ćwierćtonówka” w rękach Franza) dialog dwóch wędrowców. Kerbaj zdaje się poszukiwać melodii, usłyszanej poprzedniej nocy, gdy stał na czatach, pilnując transportu dziewic z zaprzyjaźnionej republiki kilku tyranów, zaś Hautzinger – jakże by inaczej - antagonizuje problem, tryskając dźwiękami o niskich parametrach w twarze kolejnych turystów, którzy nie potrafią pojąć jak to się dzieje. Uspakajający nasze poszarpane rzeczywistością realną nerwy, dysk z blisko 50 minutowym bagażem muzyki, który chłoniemy czekając na kolejny konflikt na bliskim wschodzie.




Wracając na zakończenie do labelu Al Maslakh, zauważmy, iż jej nakładem ukazał się onegdaj świetny duet Michael Zerang/ Peter Brotzmann Live In Beirut (recenzji szukajcie na Trybunie!), a także fantastyczne duety tego pierwszego – chwilami w estetyce dalece zaawansowanych igraszek ze współczesną elektroniką  - m.in. z muzykami, których poznaliśmy omawiając wcześniej trzy znakomite improwizacje libańskie – Mazenem Kerbajem, Christine i Sarifem Sehnaoui (Cedarhead).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz