sobota, 28 maja 2016

Gjerstad, Dragdör, LUME, Frith, Malaby, Starlite Motel, Daisy, Reed, Swell, Kaiser, Fire! Orchestra, Crispell – …2016 jednak trwa, czyli zbiorówka majowa


Rok 2016 bezczelnie trwa, muzycy sceny improwizowanej tworzą nutki na potęgę, zatem jest na czym codziennie zawiesić ucho. Dla niektórych stanowi to przy okazji wystarczający powód do plecenia opowieści o przewadze urody nad mądrością, stymulujące chęć posiadania zmaterializowanej formy dźwiękowej tychże muzycznych prokreacji. O tak! są tacy, którzy wciąż wydają pieniądze na muzykę, co więcej – na ich niezwykle poręczną formą kompaktową!

Wasz Autor, z pomocą rubryki Odsłuchy Premierowe – wstępne rekomendacje, smaga te wszystkie nowe produkcje bardzo ograniczoną paletą kolorów, poczynając od krwiście czerwonego low (słabizna!), poprzez swojską żółć middle (takie sobie…), aż po kojącą zieleń high (jest dobrze!).

Tegoroczny maj, jak i cały 2016 rok, nieźle wywija, także w aspekcie kalendarzowym – niespodziewanie mamy w nim drugi już długi weekend! Podczas pierwszego z nich popełniłem tzw. zbiorówkę kwietniową, dziś zatem czas – co oczywiste – na zbiorówkę majową. Czyli wszystko to, co trafiło do moich odtwarzaczy w trakcie ostatnich czterech tygodni, niech stanie na baczność! Będziemy stawiać cenzurki!!!


Frode Gjerstad Trio  Steam In The Casa (PNL Records, 2016)

Frode Gjerstad i jego norweska edycja tria (Strom, Nilssen-Love) w nieustannej podróży. W ostatnich latach była i Japonia, i Rosja, i USA (co wynika choćby z listowania miejsc, gdzie trio rejestrowało koncerty, wydawane później na płytach). Tym razem pora na Kanadę i jedno z ulubionych miejsca do grania Frode’ego – Casa Del Popolo w Montrealu. Spotkanie bardzo świeże, bo z końca listopada ubiegłego roku.




Ta dźwiękowa pocztówka z podróży przynosi niewiele ponad 37 minut muzyki (ewentualne dłużyzny szybko zatem zyskały status delated files), podzielonej na pięć zgrabnie zatytułowanych opowieści. Panowie znają się jak łyse konie, zatem jakość interakcji, wewnętrznej chemii i uzasadnionej działaniem w grupie synergii - na poziomie zdecydowanie ponadprzeciętnym. Choć osobiście, w tej trzyosobowej zabawie w stosunkowo swobodną improwizację, ciągle oczekiwałbym więcej od kontrabasu Jona Rune Stroma. Po prawdzie lokalna edycja tria Gjerstada bardziej rwała mi trzewia, gdy za struny podobnego instrumentu szarpał jego poprzednik, Oyvind Storesund (choćby na genialnym St. Louis).

I ciekawy przyczynek do bogatego już zbioru opowieści o losach muzyka w trasie – na lotnisku uszkodzeniu ulega ulubiony saksofon altowy Gjerstada (strata w postaci trzech dolnych „piór”). Próby na pożyczonym sprzęcie nie satysfakcjonują muzyka – postanawia grać na uszkodzonym. Efekt końcowy zadowala zarówno jego, jak i tych, którzy słyszą dokumentację dźwiękową na udanym kompakcie, który bezdyskusyjnie znaczymy mocno zielonym high.


Dragdör  Escape Velocity (Self Released, 2016)

A teraz skromna wycieczka w nieznane…Muzycy, których personalia są mi całkowicie obce, chyba młodzi (tak wychodzą na fotach), prawdopodobnie z niemieckiego obszaru językowego i formacja o kapitalnie brzmiącej nazwie Dragdör. Ingo Weiss na saksofonach  i żywej elektronice, Alexander Holtz na analogowych syntezatorach, Leon Lissner na kontrabasie i Kuno Wagner na perkusji. Płyta wydana własnym sumptem, na której pomieściła się opowieść w trzech częściach.




Wyjątkowo nieśpieszna to opowieść, za to twardo osadzona na rdzeniu sekcji, która rżnie rzeczywistość studyjną na nierówne części. Kilka szumiących kabli, interesująco mutowany saksofon, analogowy sound klawiszy – wszystkie te dźwięki plotą na tle owego rdzenia pajęczynę małych wojenek improwizacyjnych. Warto się wgryźć w tę zabawę i absolutnie nie odpuszczać po pierwszym podejściu (być może dość trudnym). Muzycy bezczelnie drwią sobie z naszych przyzwyczajeń i zbyt prostych skojarzeń. Sporo tu zaskoczeń i nieoczywistych pomysłów. No i ta fantastyczna okładka. High bez dyskusji!


LUME (Lisbon Underground Music Ensemble) Xabregas 10 (Clean Feed Records, 2016)

Pozostajemy w strefie dużego niedoinformowania, albowiem także nazwiska muzyków, którzy sformowali Zespół Muzyki Podziemnej z Lizbony, niewiele mówią Waszemu Autorowi. Może niektóre wydają się nieco znajome, ale chyba spotykamy tu jedynie młodszych braci i takież siostry (imiona jakoś mniej pasują do nazwisk).
Cztery zatytułowane historie prezentuje nam naprawdę rozbudowany aparat wykonawczy – aż szesnastu muzyków, którzy dzierżą w swych upoconych dłoniach 3 trąbki, 3 puzony, 5 saksofonów, flet, klarnet, a do tego bardzo elektryczna, trzyosobowa sekcja. Xabregas 10 zarejestrowano na festiwalu lizbońskim Jazz Em Agosto dwa lata temu.




Bardzo dynamiczna to muzyka, mocno tkwiąca w aspekcie rytmicznym w prostych metrach, charakterystycznych dla muzyki rockowej, czy mniej zobowiązującego fussion. Wszakże gigantyczna sekcja dęta robi swoje i nie pozwala, byśmy stracili zapał do tej produkcji. Całość jest dość precyzyjnie zaaranżowana, przestrzeni na improwizacyjne szaleństwa nie za wiele, ale bardzo sprawnie tupie się przy tej muzyce nogą i ma się nieodpartą chęć, by zrobić coś pozytywnego dla umęczonego świata codziennego. A i trzy kwadranse koncertu mijają w mgnieniu oka, zwłaszcza w kontekście niezwykle szalonego i hałaśliwego finału.

Mimo gigantycznej sympatii dla Lizbony i wszystkiego, co jej dotyczy, pozostajemy przy rekomendacji middle, przy okazji mając nadzieję na uczestnictwo w tegorocznym Jazz Em Agosto (psssst!).


Fred Frith/ Darren Johnston  Everybody’s Somebody’s Nobody (Clean Feed Records, 2016)

Weteran rockowej awangardy, gitarzysta Fred Frith nigdy nie stronił od grania muzyki swobodnie improwizowanej, także w kooperacjach z bardziej wymagającym sortem improwizatorów (by przypomnieć Anthony Braxtona). Szczególnie w bieżącej dekadzie nie brakuje ambitnych duetów z jego udziałem (Lotte Anker, Barry Guy, John Butcher – cytuję z pamięci). Tym razem randka we dwoje z amerykańskim trębaczem Darrenem Johnstonem. Z tym ostatnim zetknąłem się przy okazji tria Spectral, gdzie wpuszczony pomiędzy tygrysie saksofony Dave’a Rempisa i Larry’ego Ochsa, spokojnie daje sobie radę (dwie edycje, które warte są kilku ciepłych słów na Trybunie – zapewne niebawem).



Na krążku dla portugalskiego Clean Feed, Darren gra czystym tonem, nie stosuje amplifikacji, zatem zdany jest w żmudnym procesie improwizacji wyłącznie na własny pomyślunek. Z tym ostatnim – w konfrontacji z delikatnie przynudzającym na gitarze elektrycznej Frithem – nie jest niestety najlepiej. Na płycie o nieco pokracznym tytule mamy aż jedenaście zwartych, acz niegalopujących dokądkolwiek opowiastek, ale nawet w tych dość krótkich interwałach, muzycy nie są mnie w stanie porwać, ani czymkolwiek, choćby na moment zachwycić. Frith, jak to bywa często w jego improwizacjach, wydaje się dość przewidywalny, Johnstone zaś chyba nie do końca ma pomysł na ten duetowy eksces. Rockowiec szuka uparcie rytmicznej bazy, a jazzman pretekstu do improwizacji. Rzadko ich wysiłki odnajdują punkty wspólne. Rekomendacja zatem nie może być inna – ledwie middle, mocno pikujące w kierunku low.


Tony Malaby Paloma Recio  Incantations (Clean Feed Records, 2016)

Bardzo jazzowa, nowojorska produkcja z Tony Malabym, jako zasadniczym tytułem wykonawczym. Temu już nie młodemu saksofoniście przypiąłem onegdaj łatkę bardzo kompetentnego rzemieślnika i niech tak już pozostanie. Do kwartetu Paloma Recio zaprosił sprawną sekcję (Opsvik, Waits) i ciekawego gitarzystę z prądem Ben Mondera. Z jego chwilami bardzo nieśpieszną narracją zetknąłem już jakieś dwadzieścia lat temu, gdy jako początkujący fan dźwięków nieoczywistych, z lubością zachwycałem się nowojorską sceną Downtown.




Inkantacje przynoszą cztery fragmenty improwizacji o jasno zarysowanych parametrach i bez zbędnych niedomówień, pozwalają z łatwością przez siebie przebrnąć. Po prawdzie dziwna i nierówna to płyta. Nieznośnie swingujące i banalnie serwowane tematy (o zgrozo, bliskie krainie łagodności nieomal!), potrafią przeradzać się w bardzo intrygujące improwizacje, zwłaszcza w duecie sax-gitara. Raz potrafią osiągnąć intensywność iście free jazzową, okraszoną naprawdę piorunującymi improwizacjami (Malaby!), innym razem – wykorzystując ową nieśpieszną narrację Mondera – potrafią pięknie odjechać w odmęty, pachnącej odrobiną szaleństwa, smakowitej psychodelii. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć… Mam taki program do cięcia plików muzycznych, może wykroję z trzech kwadransów Incantations jakiś genialny mini longplay! W pełnym wszakże rozmiarze – jedynie middle.


Starlite Motel  Awosting Falls (Clean Feed Records, 2016)

Uwaga, będzie gęsto! Oczywiście mam na myśli ilość dźwięków na centymetr sześcienny czasoprzestrzeni! Kristoffer Berre Alberts - alt i tenor, Jamie Saft – hamondy i moogi, także gitara, Ingebrigt Haker Flaten - basy elektryczne i inne szaleństwa w niskich częstotliwościach, wreszcie Gard Nilssen – perkusja i stosowna elektronika.




Już sama lektura instrumentarium tych czterech muzyków wiele nam powie o tej muzyce. I tak jest w rzeczy samej! Siedem fragmentów opatrzonych tytułami, nagranych studyjnie półtora roku temu. Panowie drapieżnie wydzierają sobie przestrzeń, jest głośno (wbrew tytułowi trzeciego fragmentu, The Art Of  Silence), nie brakuje drobnego przekrzykiwania. Kompletnie nic do powiedzenia nie ma saksofonista (świetnie pasowałby do wszelkich rockowych projektów Matsa Gustafssona!). Zapewne znajdą się tacy, którym adrenalina pójdzie w górę przy takiej dawce emocji. Ja raczej pozostanę na pozycji lekko wycofanej i nie padnę z zachwytu, pozostając przy wstępnej, żółtej rekomendacji (middle), nawet bez spoglądania w kierunku zielonym.


Trio Red Space (Jeb Bishop/ Mars Williams/ Tim Daisy)  Fields Of Flat (Relay Recordings, 2016)

Tim Daisy nie jest może jakimś szczególnie wybitnym perkusistą, ani nadmiernie genialnym improwizatorem, ale z pewnością niebywale ambitny i pracowity to artysta. Nagrywając jedną płytę na tydzień z takim Kenem Vandermarkiem, prowadząc kilka własnych, czasami całkiem udanych projektów, mam też czas, by w ramach prywatnego labelu Relay Recordings bawić się w komponowanie, powoływanie nowych inicjatyw muzycznych, czy korelowanie ze sobą zupełnie przyzwoitego sortu improwizatorów (być może drobny przegląd działań Tima w ramach RR przydałby się na Trybunie).




Przykładem właśnie tych ostatnich działań jest Trio Red Space, gdzie dynamiczne i melodyjne bębnienie Tima (czyli tak, jak lubi najbardziej) stanowi inspirującą bazę dla kolektywnych improwizacji puzonu Jeba Bishopa i tenoru, tudzież sopranu Marsa Williamsa (wydaje mi się, że w tym gronie nie musimy przypominać artystycznego dorobku obu Panów).

Nagranie – jak wiele na RR – dostępne jest jedynie w wersji elektronicznej, a trwa mniej niż dwa kwadranse, zatem cieszyć się winniśmy każdym pojedynczym dźwiękiem. I tak jest – bez dwóch zdań. Williams w formie równie wyśmienitej, jak tydzień temu, na  poznańskim koncercie Switchback, Bishop piłuje aż miło, a Daisy dodaje ognia. Mimo pierwotnych wątpliwości – rekomendujemy na zielono (high!).


Mike Reed’ s People, Places & Things  A New Kind Of Dance (482 Music, 2015)

Mike Reed, częsty bywalec poznańskiego Made In Chicago, to niezwykle aktywny i pracowity muzyk. Jego doskonały tegoroczny koncert na rzeczonym festiwalu (Flesh and Bones), skutkował u mnie osobiście m.in. wejściem w stan posiadania stosunkowo świeżego krążka Nowy Rodzaj Tańca, jego stałego w sumie projektu (przepraszam, nie znam lepszego określenia) – Ludzie, Miejsca i Sprawy. Tak się bowiem składa, że Reed nie zwykł nagrywać płyt bez powodu. Tzn. bez jasnego pomysłu na to, o czym ona będzie. Innymi słowy, Mike gra na temat i tego się trzymajmy. Ten akurat przypadek, to pokłosie refleksji, jak naszła Reeda w kontekście śmierci ojca free jazzu, Ornette Colemana. Otóż jego ulubioną płytą tego muzyka jest Dancing In Your Head, skąd inąd doskonała harmolodyczna muzyka do … tańca (druga połowa lat 70.).




A New Kind Of Dance – to zbiór bardzo tanecznych, jazzowych piosenek, zarówno skomponowanych przez Reeda, jak i paru innych, nawet bardziej historycznie zasłużonych (taki Ellington), podanych wszakże bardzo nowocześnie i smakowicie wyimprowizowanych. Bo kolega Reed, przy natłoku różnych mniej lub bardziej szalonych pomysłów, ma także właściwych ludzi do ich realizacji, takich jak choćby Jason Roebke (b) i Greg Ward (as). Obu panów miałem okazję podziwiać na tegorocznej edycji festiwalu MIC i dałem temu wyraz w poprzednim poście Trybuny. Tu odnajdziemy także choćby Matthew Shippa, który zgrabnie dynamizuje swoim fortepianem kilka fragmentów płyty.

Oczywiście ta taneczna propozycja Mike’a Reeda nie zrewolucjonizuje współczesnej sceny jazzowej, ba, nawet nie doczeka się u mnie zielonej rekomendacji, ale słucha się jej wyśmienicie, zwłaszcza w aucie, np. w trakcie dramatycznego korka, który do niczego konstruktywnego nie prowadzi. Czyli mocne middle, jakkolwiek!


Steve Swell Kanreki: Reflection & Renewal (Not Two Records, 2015)

Dziwna to płyta - nie do końca zrozumiały zamysł wydawcy i wybór nagrań muzyka. Trochę jakby Steve Swell, nasz ulubiony free jazzowy puzonista i stały uczestnik edytorskiej inicjatywy Marka Winiarskiego - Not Two Records, wygrzebał z szafy (komputera) zapomniane nagrania, których nikt do tej pory nie chciał wydać, a następnie dotargał je do Krakowa, celem umieszczenia na płycie.

Na dwóch dyskach znalazło się aż siedem różnych okazji, tak koncertowych, jak i studyjnych, powstałych w latach 2011-14. Na liście płac - aż 18 muzyków. W sumie why not? Jedyny mój problem z tym wydawnictwem jest w sumie taki, że trudno je pochłonąć na raz i to wcale nie dlatego, że muzyka jest jakaś szczególnie trudna. Diabeł tkwi w ogromnym rozrzucie stylistycznym poszczególnych nagrań (od ostrego free, przez nudnawy mainstream, po kameralistyczne zabawy na improwizujący kwartet klarnetów, wreszcie surowe i piękne free improvisation), a także w sposobie ich segregacji.




Kanreki zaczyna się ponad półgodzinnym, koncertowym hałasem, jaki wygenerował kwartet Dragonfly Breath (znany ze studyjnej rejestracji, także Not Two). Jeśli przetrwamy ten interwał, wiedzmy, że wszystko, co najgorsze, jest już za nami -  a dalej będzie tylko lepiej, a nawet chwilami wspaniale!

Pominę może drobny kwintet z udziałem Kena Vandermarka i Magnusa Broo, bo siedmiominutowy pasus nie daje w ogóle pojęcia, czym to spotkanie mogłoby być.
Od trzeciego fragmentu Kanreki, ostro wkraczamy w świat kameralistyki i wolnej improwizacji. Najpierw, wspomniany już wcześniej, kwartet klarnetowy (Swell w roli dyrygenta), potem smakowity duet puzonu z wokalistą (Thomas Buckner). Drugi dysk, to już prawdziwe perły. Zaczynamy od drobnego incydentu na puzon solo. Zaraz potem wyśmienite trio – Steve Swell, Fred Lonberg Holm (c), Guillermo Gregorio (cl) - w aż trzech fragmentach koncertowych. Wreszcie na koniec niemniej frapujący kwintet na puzon, alt i instrumenty strunowe. Miód!

Reasumując – trudno ocenić ten krążek jako całość. Początek w oczywisty dla mnie sposób mieni się wieloma odcieniami czerwieni (low!), potem lekko przechodzimy przez spektra koloru żółtego (middle!), by pod koniec dysku pierwszego śmiało wkroczyć w obszar zieloności (high!). Cały drugi krążek mieni się tą barwą okrutnie. Kanreki to materiał na co najmniej dwa samodzielne krążki. Czas zatem na prywatną kompilację tych nagrań. Nawet mój starodawny komputer winien dać sobie z tym radę.


Chris Cogburn/ Henry Kaiser/ Steve Parker/ Damon Smith  Nearly Extinct (Balance Point Acoustics, 2016)

Spotkanie czterech muzyków, poczynione zdecydowanie w celu uprawiania swobodnej improwizacji, opatrzone zostało w procesie edytorskim tytułem Nearly Extinct. Gitarzysta Kaiser jest osobą, z którą nawet początkujący fan muzyki improwizowanej musiał się choć raz zetknąć. Podobnie rzecz się ma z kontrabasistą Damonem Smithem (tu: amplifikuje swój instrument). Trochę inaczej sprawa wygląda w przypadku pozostałych uczestników tego spotkania. Z perkusistą Chrisem Cogburnem, mimo bardzo kowbojskiego nazwiska, spotykam się raczej po raz pierwszy, podobnie jak z puzonistą Steve’em Parkerem.




W trakcie studyjnego spotkania w Texasie, muzycy zrealizowały siedem improwizacji, które po opatrzeniu stosownymi tytułami wylądowały na srebrnym na krążku wydawnictwa Balance Point Acoustic (wydaje trochę nagrań Henry Kaisera). Wbrew nazwie labelu, zgodnie wszakże z naszą pamięcią, rzeczony Kaiser operuje na gitarze z prądem. Zabawa improwizacyjna jest zwarta, zadziorna, choć zazwyczaj w tempach popołudniowych. Gitarzysta ciekawie ucieka w drobną psychodelię, w czym wtóruje mu sążnisty sound basu – uwaga! oba instrumenty lubią pohałasować i potaplać się w przesterach. Puzonista – subtelny dysonans! - kwili czystym dźwiękiem, stojąc przyczajony pomiędzy membranami ciekawie wibrującej perkusji.

W tym kardynalnie udanym spotkaniu na polu swobodnej improwizacji, niewątpliwie godna uwagi jest … okładka płyty, którą uznać można za skromny przewodnik po świecie muzyki improwizowanej, zdecydowanie w historycznym ujęciu. Kto rozszyfruje wszystkie terminy bez wspomagania się siecią globalną, dla tego gigantyczny szacunek i ocean satysfakcji! A przy okazji  - okładka ta mogłaby spokojnie stanowić logo Trybuny. Bardzo celne tropy! Rekomendacja? Bez cienia wątpliwości pozostajemy przy high.


Fire! Orchestra  Ritual (Rune Grammofon, 2016)

Orkiestra Ogniowa to rozbudowana personalnie wersja noisowo-rockowego pomysłu Matsa Gustafssona - Fire! Rytuał zaś, to trzecia edycja płytowa. Na deskach stockholmskiego studia aż 21 osób, mniej lub bardziej znanych muzyków skandynawskich (z wisienką na torcie w postaci portugalki Susany Santos Silvy!). Muzycznie biegamy wg wyraźnie wyznaczonego toru rytmicznego (to rock!!!), który podawany tak przeludnionym aparatem ludzkim brzmi doprawdy potężnie. Wszystko inkrustowane jest drobnymi popisami solowymi, podczas których przez ułamki sekund możemy przypomnieć sobie, że grają tu… jednak wytrawni muzycy improwizujący. I mógłbym w tym momencie zacząć długi proces narzekania, wychodząc z punktu widzenia fana, który oczekuje więcej. Ale w sumie po co…




Ritual po prawdzie…. bardzo mi się podoba. Być może to jedna z bardziej komunikatywnych i fajnych w odbiorze płyt, jakie trafiły na majową zbiorówkę. Można potańczyć, można pozdzierać gardło, można usłyszeć prawdziwie metalową gitarę, a w końcu silnie zachwycić się wokalnymi popisami dwóch panien (pań?) – Mariam i Sofii – które po prostu pięknie i niezwykle dynamicznie śpiewają (co zresztą udanie koreluje z ekspresyjną muzyką, konstruowaną przez pozostałą dziewiętnastkę muzyków). Te śpiewy, te czupurne i lekko psychodeliczne wokale śmiało przywołują w mojej pamięci debiut Return To Forever Chica Corei sprzed ponad 40 lat. Ale jazda!!!

Z czystej przekory pozostaję przy rekomendacji middle, ale ze zdecydowaną zieloną podpórką!


Marilyn Crispell/ Erwin Ditzner/ Sebastian Gramss  Free Flight (Fixel Records, 2016)

Richard Poole/ Marilyn Crispell/ Gary Peacock  In Motion (Intakt Records, 2016)

Na koniec naszej nieco rozgadanej zbiorówki majowej, dwa tria fortepianowe, czyli ekspozycje leżące na ogół niezwykle daleko od - z pozoru  nieograniczonych - pokładów mojej muzycznej atencji. Skoro jednak w odtwarzaczu wylądowały dwie rejestracje z udziałem dawno niesłyszanej, wspaniałej amerykańskiej pianistki, Marylin Crispell, to nie możemy ich nie podsumować kilkoma choćby zdaniami.
Historia muzyki improwizowanej nigdy nie zapomni Marylin lat jej cudownego terminowania w genialnym kwartecie Anthony Braxtona (1983-1995). Czyni ją to absolutnie nieśmiertelną, przynajmniej na polu zainteresowań Trybuny.




Pierwsze z nagrań jest koncertową okolicznością, zrealizowaną w Niemczech w listopadzie 2010r., drugie zaś okazją studyjną, poczynioną w Stanach ciągle Zjednoczonych, w listopadzie 2014r. Muzycy towarzyszący Crispell w obu incydentach, z mojego punktu widzenia, zdają się dalece nieistotni, choć nazwisko takiego Gary’ego Peacocka mówi nam przecież wiele. Zresztą duch tria Keitha Jarretta, który wyniósł nudę do rangi sztuki jakieś 40 lat temu, istotnie panuje nad drugą z omawianych tu płyt. Pozwólcie zatem, że komentowanie In Motion zakończę na tym epitecie.




Zdecydowanie mniejszą stratą czasu jest słuchanie, czy wręcz zasłuchiwanie się we Free Flight – w każdym razie tytuł, jak najbardziej stosowny. Niespełna 50 minutowy zapis naprawdę udanego koncertu, pokazujący dobitnie, jak Crispell świetnie radzi sobie w dalece swobodnej, acz kameralnej i wyczulonej na pojedynczy dźwięk, improwizacji. I rzadka cecha u pianisty w formule free – umiejętność operowania ciszą, zaniechaniem, oczekiwaniem na ruch współpartnera. Mam nieodpartą ochotę na skromne high, wszakże z lekką podpórką middle.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz