wtorek, 29 listopada 2016

Peter Evans – eksplozja barokowego przepychu w wersji elektronicznej


Nowojorski tytan, ba! gladiator jazzowej trąbki, Peter Evans raczy nas swoją muzyką już od ponad dekady. Nie brakowało w niej krwistych, solowych ekspozycji, kompetentnych, swobodnych improwizacji w gronie bliższych lub dalszych przyjaciół, czy formacji dewastujących sztafaż kompozycyjny muzyka, w ramach kwartetów, czy też kwintetów firmowanych jego personaliami. O ile dwie pierwsze kategorie na ogół skutecznie przyciągały moją uwagę i sprawiały, że uczucie przyjemności bywało niezbywalne, o tyle trzecia kategoria nie zawsze budziła entuzjazm i kazała sięgać po jeszcze.

Dziś jest okazja, by pochylić się nad dwoma całkiem nowymi krążkami Evansa, jednym z kategorii trąbka solo, drugim – kwintet własny. Oba wydawnictwa mają jedną cechę bezwzględnie wspólną – nie są dostępne na typowym, fizycznym nośniku. Pierwsza trafia do nas m.in. na … karcie pamięci, druga zaś jest jedynie dostępna w plikach mp3 (jak na razie, przynajmniej). Oba albumy (czy to właściwe określenie, w kontekście w/w nośników?) przynoszą licznym fanom muzyka dużo radości, z razu jednak zastrzegam, że kreśląc niżej wrażenia z ich odsłuchu ani przez moment nie będę pozostawał w pozycji na kolanach.



Zacznijmy od kwintetu i wydawnictwa Genesis (More Is More Records, 2016; pliki mp3). Firmuje je kwintet Petera Evansa w składzie: Rob Stabinsky (piano, także w wersji elektrycznej), Tom Blancharte (kontrabas), Sam Pluta (live processing), Jim Black (perkusja, live processing) i lider na trąbce. Formacja w wersji akustycznej istnieje już co najmniej dekadę, zaś w wersji rozbudowanej o elektroniczną dekonstrukcję akustycznych dźwięków, prowadzoną na żywym organizmie, Genesis jest trzecią jej płytą (Ghosts, 2011; Destination: Void, 2014 - obie More Is More Records).

Dostępny materiał muzyczny trwa blisko 97 minut i jest podzielony na dwanaście traków. Jej zasadniczą część stanowią dwie rozbudowane kompozycje Evansa – tytułowa Genesis/Schismogenesis, zaprezentowana w czterech częściach i 3 For Alice (Coltrane) – w pięciu częściach. Uzupełnieniem powyższych stanowi dwuczęściowa introdukcja Fanfares, najpierw solowa, potem kwintetowa oraz kompozycja Patient Zero - długie, blisko 15-minutowe interludium, dramaturgicznie oddzielające od siebie kompozycje główne wydawnictwa.

Evans zaczyna tę niemal stuminutową epopeję szalonym intro na trąbkę solo. Stawia wysoko poprzeczkę, obiecuje nie iść na skróty i zabiera nas na karkołomną przejażdżkę po jazzowych obrzeżach swojej muzycznej wyobraźni. W drugim numerze ostro i w dynamicznym tempie rozgrzewa się już cały kwintet. Czterech akustyków trąbi, szarpie, puka i uderza, zaś magik od kabli robi z tego ekspresyjny bigos, dewastując rzeczywistość nagrania szmerami, szumami, zgrzytami, pasażami ostrych smagnięć bata, czy konwulsyjnym skwierczeniem jego gotujących się procesorów. Od początku tytułowej opowieści nasze receptory słuchu atakowane są gigantyczną ilością dźwięków, błyskotliwych, muzycznych wrażeń. Efektowne fajerwerki, stylowe i dynamiczne popisy indywidualne, balansujące na granicy ... efekciarstwa. Nie sposób przy tej muzyce zmrużyć oka, czy zająć myśl czymkolwiek, niezwiązanym z samym nagraniem. Peter Evans, egocentryk, delikatnie naznaczony piętnem megalomanii, kreowanej wybitną techniką własnej gry, która sama z siebie stymuluje chęć popisywania się, musi pozostawać centralną postacią tej muzycznej tekstury.  Dużo znaczy w tej zabawie także Sam Pluta. Zmyślnie plami dźwięki kwartetu instrumentów akustycznych, piętrzącymi się dekonstrukcjami, w nie zawsze jednak w momentach dramaturgicznie uzasadnionych. Dzieje się w trakcie Genesis/Schismogenesis naprawdę wiele, gadulstwo muzyków zdaje się nie mieć granic. Każdy z nich ma w danej nanosekundzie po trzy pomysły na tak zwany ciąg dalszy. Ten iście barokowy przepych puentuje moc samplowanych oklasków, które pozwalają Genesis/Schismogenesis osiągnąć swój kres. Tuż po niej, mniej więcej w połowie całej płyty, dopada nas chwila konstruktywnego uspokojenia w trakcie pieśni Patient Zero (tytuł, być może proroczy dla percepcji całości). Owo wystudzenie emocji jest konieczne przed kolejną nawałnicą muzycznego pomyślunku. Odpalamy 3 For Alice (Coltrane) i już do końca nagrania pozostajemy w pozycji wyprostowanej. Uwaga! śmiało można tupać nogą, gdyż kompozycja dedykowana żonie wielkiego Johna, po intro w klimatach krainy łagodności (ECM z pewnością wisi na telefonie, by dostać zgodę na wydanie tej płyty na CD!), ochoczo i żwawo swinguje. Sam Pluta chyba się lekko gubi w tej ferii jazzowych oczywistości, gdyż do naszych uszu dociera jakby mniej dźwięków z kabla. Pięcioczęściowa pieśń dla Alicji sprawia zresztą wrażenie doklejki do tytułowej kompozycji, dodajmy - w sumie bardziej niż udanej. Nic tu już nie wywraca nas do góry nogami, a jazzowe, rytualne i rytmiczne pląsanie prowadzi ten fragment nagrania po granicach estetycznej tolerancji. Na samej jej koniec, emocje ulegają krytycznemu zdynamizowaniu, co w uszach wyczulonego fana, może zakrawać na próbę ratowania tej części płyty. Na łączach aż iskrzy! Puentą będzie jednak kolejny swingujący pasus, a także dyktowane regułami gatunku, stosowne wyciszenie. Wszystko to śmiało prowadzi do konstatacji, iż wydawnictwo Genesis winno zakończyć się po smakowitym i niegłupim interludium Patient Zero. Po jego wybrzmieniu … cierpliwość Waszego recenzenta przyjmuje już wartości ujemne (Less than Zero!). Kolejnym na to dowodem, ostatnie chorusy tej stanowczo za długiej płyty, które skojarzyły mi się z topornym fussion jazzem Elektric Bandu Chicka Correi.




Po ogromie pracy, związanej ze skupionym odsłuchem pełnego wymiaru Genesis, czas na dokonanie bliźniaczej czynności, związanej z najnowszą solową płytą Evansa, zatytułowaną Lifeblood (More Is More Records, 2016; usb drive: pliki waves). Nagrania koncertowe z lat 2015 i 2016 dostępne są m.in. na karcie pamięci (wiem, że muzyk sprzedawał ją osobiście na koncertach w USA; nie wiem, czy jest dostępna w naszej części świata), a trwają łącznie 110 minut. Do naszych uszu trafia trzynaście fragmentów z dwóch incydentów koncertowych. Dwa z nich są rozbudowanymi improwizacjami – pierwsza, tytułowa, trwa 27 minut i jest zapisem tegorocznego, kwietniowego koncertu w Cleveland, zaś finałowa - Prophets (w trzech częściach, ale stanowiących jeden, nieprzerwany ciąg dźwięków, trwająca prawie 40 minut) -  to zapis zeszłorocznego koncertu w Roulette. Pozostałe fragmenty opatrzone tytułami, są nieco krótszymi interwałami czasowymi, a pochodzą z obu tych okoliczności koncertowych

Wszelkie epitety, jakimi obdarzona została osoba amerykańskiego trębacza w recenzji poprzedniej płyty, zachowują na Lifeblood rację bytu. Jest nasz ulubiony barokowy przepych, jest popisowa, bardzo zaawansowana technicznie gra na skromnym instrumencie dętym, blaszanym. Wykaz rozszerzonych technik artykulacyjnych, stosowanych przez Evansa, wypełniłby po brzegi serwery tego bloga. Nie brakuje konwulsyjnej energii, iskrzących się emocji, a także ciężkiej, tytanicznej pracy na scenie. Evans gra akustycznie, ale dźwięk jego instrumentu bywa delikatnie wzmacniany, dodatkowo dociera do nas na pogłosie, który interesująco podkreśla ekspresyjność muzycznego przekazu. Muzyk doprawdy wyczynia cuda – raz brzmi jak złowrogi beatboxer na swoim najlepszym mixtape’ie (okazuje się, że trąbka to jednak instrument perkusyjny!). Innym razem przypomina stado wygłodniałych i nadętych do granic wytrzymałości słoni, które nie mogą trafić na żerowisko. Narracja toczy się w szybkich tempach, muzyk zdaje się gonić na ostatni pociąg do domu, ale tryskająca pomysłami wyobraźnia nie pozwala na dopowiedzenie ostatniego akordu. Ów dźwiękowy przepych łechta nasze uczy przez blisko dwie godziny i w sumie…. próżno wskazać moment, w którym moglibyśmy poczuć znużenie. Ciekaw jestem jedynie, przy takiej intensywności gry, jak długo muzyk jest w stanie podołać fizycznie pracy scenicznej. Lifeblood jest ewidentnie muzycznym fajerwerkiem, lunaparkiem pełnym nieoczywistych zdarzeń i postaci, ale można temu nagraniu, podobnie jak to miało miejsce w przypadku Genesis, postawić zarzut dźwiękowego nadmiaru i artystycznego nieumiarkowania. Wkrojony z Lifeblood godzinny fragment byłby majstersztykiem.




Oba wydawnictwa są do kupienia na peterevans.bandcamp.com. Możliwość odsłuchu w streamingu, dostępna jedynie dla wybranych utworów.

Podziękowania dla Krzysztofa za umożliwienie dostępu do tych nagrań.


1 komentarz:

  1. Andrzej ,
    świetna recenzja .Mam ten sam kłopot z tymi nagraniami.Pewnie po skróceniu do godziny cieszyłbym się jak norka z muzyki ( kto wie czy Lifeblood nie szybowałby na jedną z najlepszych solowych płyt ) , ale jest jak jest.Tylko uwaga dla potencjalnych słuchaczy , nie są to złe płyty , mają świetne recenzje tylko chyba trzeba ich słuchać na raty.
    Dla lubiących trąby solo niedawno wyszła cd Wooley'a z Evansem w duecie -Polychoral ( chyba po High Society drugi ich duet ) .Pozdrawiam K.M

    OdpowiedzUsuń