niedziela, 4 grudnia 2016

Pedro Sousa – Na Borda De Crescimento Descontrolado *)


Nie jest jakąkolwiek tajemnicą fakt, iż Trybuna Muzyki Spontanicznej darzy niebywałą atencją muzykę improwizowaną, powstającą na Półwyspie Iberyjskim. Katalog przyczyn takiego stanu rzeczy jest z pewnością zbiorem niepustym. Jeśli jednak mielibyśmy wskazać z imienia i nazwiska jedną osobę, odpowiedzialną za zapoczątkowanie procesu akwizycji muzyki z Portugalii i Hiszpanii na tych łamach, to jest taki człowiek. Nazywa się Pedro Sousa, gra na saksofonie, mieszka w Lizbonie i dokładnie dziś kończy 30 lat!!! Happy Birthday, Pedro!!!

W okolicach czerwca roku ubiegłego, do któregoś z moich lubieżnych odtwarzaczy plików mp3, dość niespodziewanie wpadła pewna muzyka. Krążek nazywał się Casa Futuro, a firmowała go trójka muzyków. O ile nazwiska Johana Berthlinga i Gabriela Ferrandiniego nie były mi oczywiście obce, o tyle personalia saksofonisty zdały się istotnie dziewicze. Już po pierwszym odsłuchu, wiedziałem, że w moich rękach wylądowała szczególnie wartościowa muzyka. Jakiś czas potem mogłem już spokojnie odpalać tę muzykę w formacie CD. A w kilka miesięcy później, Casa Futuro bezceremonialnie trafiła na czoło najlepszych płyt roku 2015, dając przy okazji nowe życie Trybunie Muzyki Spontanicznej, już całkowicie w sieciowym wydaniu.

Urodzinowy przegląd dotychczasowej twórczości Pedro Sousy zaczniemy od przypomnienia tej właśnie doskonałej płyty.


Dom Przyszłości!

Lizboński Culturgest, listopad 2012r., a na scenie klasyczne, chciałoby się rzec, jazzowe trio -  saksofon, kontrabas i perkusja. W dalszej części tej opowieści określenie klasyczne straci całkowicie rację bytu, ale epitet jazzowe nie będzie już do niczego potrzebny. Drogowskazami w 50-minutowej podróży z muzyką wówczas zagraną będą natomiast tytuły kolejnych improwizowanych fragmentów – Wytrzymałość! Użyteczność! Piękno!




Muskulatura będzie niewątpliwie wyznacznikiem wzajemnych relacji wewnątrz tria. Sousa, wsparty na tenorze, bierze na siebie rolę agresora. Berthling, u boku kompulsywnego kontrabasu, demoluje przestrzeń koncertową, jakby chciał robić miejsce dla twardego saksofonu, a Ferrandini stawia wokół kaleczące zasieki, czyniąc ze swej perkusji zbrojne ramię tej improwizacyjnej bitwy. Muzycy kroczą zwartym szykiem i obejmują wieczne panowanie nad chaosem tego miejsca, nie pozostawiając widzom muzycznego spektaklu jakichkolwiek złudzeń, co do własnych intencji. Ów militarny dryl sprawia, iż nikt nie ma tu chwili na choćby sekundę zastanowienia. Dramaturgia wydarzeń jest istotnie wstrząsająca. Każdy zagrany dźwięk liczyć tu może na ciętą ripostę współpartnera – bez sentymentów dla słabszego, mniej odpornego na improwizacyjne niuanse. Chwile kontemplacyjnego zawieszenia są naszym udziałem, ale mają ewidentnie charakter ciszy przed burzą. Sousa szuka granicy swojego instrumentalnego bytu, wyje brotzmannowsko, po czym klei się do sekcji sprośnym i konwulsyjnym timingiem, przy okazji skutecznie ładując jej baterie. Osiągamy cel pierwszej ekspozycji – Wytrzymaliśmy!

Johan sięga po smyczek i poleruje okrwawione struny kontrabasu. Pedro wykorzystuje okazję i wietrzy salę koncertową brutalnym soundem swego barytonu. Gabriel delikatnie talerzykuje. W trybie awaryjnym, muzycy zgrabnie wchodzą na wyższe piętro tej emocjonalnej eskalacji i robią wszystko, by uczestnicy spektaklu docenili ich użyteczność. Przepychanki, kuksańce i ekwilibrystyczne podszczypywania trwają w najlepsze. Próżno w tym momencie wskazać, który z muzyków istotniej ryje nam beret. Kobiety, w mniejszości, zdają się rwać włosy z głowy, zaś część matriarchalna widowni deklaruje wieczną abstynencję w podzięce za to muzyczne misterium. Pozorny chaos sytuacyjny w procesie improwizacji, jedynie eskaluje dysonans poznawczy. Szukając niezbędnego punktu odniesienia, muzycy jednoczą swe siły wokół dynamicznego pasażu kontrabasu, który jest barokowy piękny! Puentą tej, od pewnego momentu, solowej eskalacji stają się trójdzielne pląsy każdego z bohaterów tej opowieści. Swobodna improwizacja nie akceptuje jednoosobowego przywództwa! Każdy sobie sterem, każdy okrętem, ale na scenie umieramy zawsze razem!
Jakże piękny finał koncertu muzycy osiągają w skupieniu, ale bynajmniej nie … w wyciszeniu. Akustyczna refleksja bywa wszak udziałem największych. Ostatni dźwięk – dyskretnie udany - wcale nie przynosi ukojenia.

Po trzech latach możemy raz jeszcze przejść tę gehennę, dzięki komfortowemu odsłuchowi wyjątkowej Casa Futuro (Clean Feed Records, 2015; nakład nieznany, ale z pewnością nielimitowany).


Duet z Hernani Faustino!

Jeśli w dyskografii Pedro mielibyśmy wskazać dziś krążek, który trzyma horrendalnie wysoki poziom artystyczny Casa Futuro, to z pewnością jest nim wydawnictwo Falaise. To, póki co, jedyny fonograficzny dowód na współpracę Sousy z kontrabasistą Hernani Faustino, którego fani europejskiej muzyki improwizowanej słusznie kojarzą z formacją RED Trio. Duetowe nagranie, poczynione w okolicznościach studyjnych, w Lizbonie w roku 2010, jest z nami od czterech lat, dzięki efemerycznemu wydawnictwu Dromos Records i jego ekskluzywnej serii, pięknie wydanych, dalece artystycznych CD-rów. Nakład 100 sztuk jest oczywiście wyczerpany. Ten krążek także gościł już na łamach Trybuny, a zatem tych kilka impresji poniżej, będzie jego przypomnieniem, tudzież próbą pogłębienia poprzednich analiz.




Świat muzyki improwizowanej zna oczywiście tysiące duetów na kontrabas i saksofon (tu: tenorowy i barytonowy). Być może ten, w wydaniu Sousy i Faustino, jest jednak dalece szczególny. Muzycy grają niezwykle głośno, na swój sposób agresywnie, balansując przez blisko 49 minut nagrania na granicy akustycznego przesteru, a nawet w ostatnim, czwartym fragmencie, przekraczając ją. Świetnie się ze sobą komunikują, potrafią rzeźbić rubaszne kształty swoich improwizacji tym samym dłutem. Gdy Hernani bierze do rąk smyczek i rozdziera przestrzeń ostrymi pasażami niskich częstotliwości, dźwięki wydawane przez saksofon Pedro brzmią … bliźniaczo podobnie, choć ten drugi z pewnością jedynie dmie w swą rurę. Mimo, iż narracja tej improwizacji nie przebiega linearnie, a chwile dynamicznych pyskówek bywają przedzielane hałaśliwymi fragmentami ciszy, to muzycy pozostają w fazie permanentnego zwarcia, kolektywnego potykania się o ręce i nogi interlokutora. Ten w pełni akustyczny hałas pisany jest tłustym drukiem, bez przecinków i znaków zapytania. Gdy saksofon goreje na wzgórzu piekielnym, kontrabas - rozgrzany do czerwoności - iskrzy niczym zdeformowana anomaliami klimatycznymi zorza polarna. Kawalkada dźwięków tego szalonego duetu demoluje studio nagraniowe, kruszy ściany i pali potencjometry dźwiękowca, któremu zabrakło kanapek w 35 minucie tej rejestracji. Produkcja Falaise zżera prąd, przewidziany do oświetlenia przynajmniej całej Alfamy i Gracy, a może i także, położonego na przeciwległym wzgórzu, Bairo Alto!  Muzycy niczym gigantyczne, zmutowane chrabąszcze, czekają na jedyny w tej szerokości geograficznej moment zbiorowej ekstazy. Cielesność tej muzyki wygeneruje pot na czole każdego umarlaka.

W finałowym fragmencie przekraczamy rubikon i w odmętach ekstremalnego hałasu, doświadczamy oczyszczającej dewastacji membran i podniebienia naszych uszodołów. Krew, pot i łzy są także naszym udziałem. Pedro i Hernani udanie rezonują, szukając drogi ucieczki z tej szalonej sesji. Noise Forever!


Koncert w ZDB!

Lizbońska Galeria Ze Dos Bois (ZDB), w październiku 2012 roku, użyczyła swe pomieszczenia na dość niezwykły koncert. Spotkanie młodego Portugalczyka Gabriela Ferrandiniego (perkusja) i jeszcze młodszego Portugalczyka Pedro Sousy (saksofon tenorowy i barytonowy, elektronika), z weteranem rockowej awangardy, klasykiem noisowej gitary, głównym twórcą wyjątkowej formacji Sonic Youth, Thurstonem Moorem, nie mogłoby być czymś powszechnym w jakiejkolwiek kulturalnej galerii na świecie. Pierwsze i być może ostatnie tego rodzaju artystyczne zwarcie, szczęśliwie zostało zarejestrowane, a po dwóch kolejnych latach, upublicznione na czarnym krążku Live at ZDB (Shhpuma, 2014), firmowanym personaliami trójki muzyków, w kolejności adekwatnej do ich wieku i zasług dla dźwiękowego wszechświata.

Ustalenia przed koncertem były niezwykle zacne. Stawiamy na spokojną, wyważoną improwizację, badamy się wzajemnie i poznajemy, czujni na niuanse brzmieniowe, wynikające ze zderzenia akustycznych instrumentów z gitarą elektryczną. Ta brawurowa koncepcja legła w gruzach już w okolicach trzeciej minuty koncertu. Energia, z jaką muzycy weszli na scenę, już po tych paru chwilach rozsadziła im trzewia, a z nie do końca jeszcze rozgrzanych piecyków, publiczność zaatakowana została ścianą konstruktywnego hałasu. Sousa – co nie stanowiło zaskoczenia – okazał się bardzo pojętnym uczniem Moore’a i bez cienia respektu, wplótł się w zwoje gorejących strun gitarzysty. W tej iście hardrockowym, hendrixowskim środowisku w mig odnalazł się także Ferrandini, zgłaszając akces na wakujące miejsce za bębnami Slayera. Najmłodszy z adeptów, niczym krótkonogi byczek w zwarciu ze stadem upalonych nosorożców, powalczył o akustyczne przeżycie, ale dał radę – breaking through!




Po mniej więcej kwadransie, ta galopada zasadniczo spowalnia, dzięki czemu wszyscy – w tym także publiczność! -  złapać mogą stosowne wyciszenie i nieodzowną w takich chwilach, szczyptę uzasadnionej psychodelii. Muzycy w tej scenerii, śmiało rozpoczynają wymianę poglądów, zaczynają się wzajemnie słuchać i reagować na poczynania kolegów. Kolejne, kolokwialne crescendo tej improwizacyjnej rejterady ma już bardziej selektywny posmak. Artyści ewidentnie zatrybili, złapali mentalny kontakt i choć do końca koncertu będą ponownie hałasować, to ten rodzaj dźwiękowej eskalacji będzie dla wszystkich absolutnie akceptowalny. Kolejne, udane dramaturgicznie uspokojenie pięknie puentuje Ferrandini, wspierany nieco sentymentalnymi (w tychże okolicznościach) przepałami Sousy. Moore plami ten portugalski konsensus długami interwałami szumiących sprzężeń i zgrzytów.  Sousa kapitalnie wplata się w jego częstotliwość, dzięki czemu około 30 minuty koncertu, popadamy w ciekawy, elektroakustyczny dysonans. Czterominutowy finał części zasadniczej koncertu ponownie czyści nam trąbki Eustachiusza, by po chwili, w onirycznym bisie, dzieło zniszczenia naszych oczywistych przyzwyczajeń - despotycznie, upiornie, pięknie! – dokonało się ostatecznie, przy fanfarach nie do końca świadomej eksplozji entuzjazmu.


Pão – elektroakustyka w służbie improwizacji!

Pozostańmy w Lizbonie. Okoliczność studyjna w listopadzie roku 2011. Pedro Sousa, tym razem dzierżąc w dłoniach jedynie saksofon tenorowy, zwiera przyjacielskie, tudzież artystyczne szyki z Tiago Sousą, który na nagranie dotargał harmonium, kibord i drobny zestaw perkusyjny oraz Travassosem (przy okazji naczelnym grafikiem Clean Feed Records), który w tej zabawie odpowiedzialny będzie za dźwięki generowane elektroniczne z tzw. obiektów różnych, a także użyczy swego głosu w pewnym istotnym momencie tej opowieści. Spotkanie udokumentuje przepyszny dysk cyfrowy, a obecne w studiu trio przyjmie nazwę Pão, co da także nazwę samemu wydawnictwo (Shhpuma, 2012, nakład nieznany).

Już sam zestaw instrumentalny tej sesji sugerować może elektroakustyczny tygiel, pełen rozmaitych i nieoczywistych koincydencji, i po prawdzie, tak właśnie się dzieje. W pierwszym, krótkim fragmencie, stanowiącym rozbudowany wstęp, zostajemy zaatakowani przez elektroniczny dron, który inkrustowany przeróżnymi akustycznymi incydentami, przybierając zmienne poziomy intensywności, dany nam będzie do końca tej 44-minutowej historii. Parafrazując tytuł tegoż wstępu, Bóg nie czeka, Bóg nadchodzi dużymi krokami




Fragment kolejny - Dyson Tree - twórczo rozwija pomysł artystyczny Pão, zasugerowany parę chwil wcześniej. Łuny polarne uroczo płoną przy wtórze gotowego na wszystko dęciaka. Odpowiedzialne za tę metaforę jest dronujące harmonium, a kreowany przez nie klimat, niespodziewanie sprzyja nierozsądnej kontemplacji. Być może ścieżką percepcji, udaną metodą ogarnięcia tej muzyki, okaże się wszechobecna entropia, która znaczy poczynania artystów. Ich muzyczne kontinuum, zawieszone pomiędzy intrygującym chaosem a wulgarnym porządkiem, prowadzi słuchacza na niechybne zderzenie z płynącymi masami energii, które jakby przy okazji, generują nasilający się hałas. Muzyka eskaluje się akustycznie, choć punktem odniesienia pozostaje dla niej punktowa cisza. Konsekwencją takich działań muzyków, owego kontinuum, musi być trans, który budowany jest przez soczysty tembr saksofonu, jego ekstatyczną improwizację, z elektronicznym backgroundem i upiornym głosem zza światów (Travassos!).

Fragment finałowy, najdłuższy, w dół kolorowym wzgórzem, odebrać możemy jako próbę trawestacji poprzedniego fragmentu, skrupulatnego rozwijania wątków, tam zadzierzgniętych. Harmonium operuje w pozycji stand-by, jedynie sygnalizując swoją obecność, saksofon gardłowym szmerem subtelnie rysuje parkiet studyjny i jest atakowany przez sążniste drony, wprost z serca procesora. Ten epizod musi zwieńczyć eskalacja hałasu, budowana na antynomii skowytu dęciaka i sprzężeń elektroniki. Wampiryczna melancholia, niepokojący pasaż saksofonu, topią się w gęstniejącym brzmieniu harmonium i rezonujących, tajemniczych przedmiotach. Dopada nas gęsta, skwiercząca cisza, a dźwięk naprawdę ostatni ginie w akustycznym chaosie, jaki zgotowała nam ta znakomita muzyka.


EITR!

Kolejna formacja, znacząco kreowana przez naszego dzisiejszego bohatera, jeszcze silniej osadzona w poszukującej i improwizowanej muzyce elektronicznej, to EITR. Saksofoniście (tenor, alt, baryton i elektronika) towarzyszy Pedro Lopes, grający na … gramofonie, perkusjonaliach i generujący dźwięki z obiektów. Ich jedyny krążek, to winylowe wydawnictwo Tress Have Cancer Too (Mazagran Records, 2013; nakład 150 szt. ręcznie numerowanych). Trzy fragmenty opatrzone tytułami trwają łącznie niespełna 40 minut.




Jeśli chcielibyśmy gatunkowo opisać muzykę Lopesa i Sousy, to niezwykle pomocne okażą się określenia typu eksperymentalna elektronika, abstrakt, czy glitch. Spokojna, wyczekująca narracja w dużym stopniu generowana jest elektronicznie, choć nie brakuje w niej perkusyjnej akustyki i – co oczywiste – znajomych dźwięków instrumentów dętych, drewnianych. Jakkolwiek celem ostatecznym tej przygody – nie pierwszy raz w przypadku Pedro – pozostaje pozytywna, czupurna… eskalacja hałasu. Fragment drugi poszerza wykorzystywane przez EITR artystyczne środki wyrazu o samplowane głosy ludzkie i drobiny field recordings, co prowadzi tę część nagrania w zakamarki specyficznego, abstrakcyjnego blue ambientu. W wielu momentach saksofon bywa tu jedynie ornamentem (sam Pedro ochoczo działa na kablach). W trzecim, finałowym fragmencie królewski instrument powraca jednak w pełnym rynsztunku i z gorejącym skowytem na ustach wieńczy dzieło.


Canzana - diabelnie psia sprawa!

Czas sięgnąć do muzycznych korzeni Pedro, naprawdę ostro pohałasować i ewidentnie wytaplać się w punkowym, noisowym błotku. Punkowa będzie nie tylko stylistyka samej muzyki, ale także warstwa edytorska (szczegóły poniżej).
Okazja jest przednia, albowiem przed nami dwa wydawnictwa formacji Canzana. By dodać smaczku naszym lubieżnym myślom, warto dodać, iż nazwa ta winna być kojarzona z jedną z prymalnych dla człowieczeństwa pozycji seksualnych, która w języku Szekspira określana bywa jako doggystyle.




Rzeczoną Canzanę tworzą: Bruno Silva na gitarze elektrycznej i Pedro Sousa na saksofonie tenorowym i barytonowym. Ich dorobek artystyczny wypełniają dwa wydawnictwa - Sangue de Tigre (edycja własna muzyków, 2011 – kaseta, nakład nieznany) oraz Santa Catana (Cerebro Morto, 2013 – kaseta w nakładzie 15 szt. i cd-r – 28 szt.; okładki wykonane ręcznie). W uzupełnieniu dodajmy, iż na rok przyszły planowane jest wydanie płyty(?) Mariana.

Obie edytorskie perełki zawierają po cztery improwizacje, a ich łączny czas nie jest zbyt długi dla standardowego srebrnego krążka (w sumie ok. 75 min). Zderzenie (dosłowne) saksofonów Sousy z hałasującą gitarą elektryczną Silvy bynajmniej nie odbywa się w rytmicznym tempie, przy wsparciu wulgarnych bluzgów. Gitara, zwłaszcza w starszej rejestracji, służy muzykom bardziej do generowania elektronicznych dronów, piętrzenia sprzężeń i przepięć energetycznych, niż snucia bardziej oczywistej narracji. Na ich tle saksofon Pedro szuka miejsca zaczepienia, ogrywa tę ścianę dźwięku, plami ją agresywnymi synkopami, by po parunastu minutach trafnego próbkowania, w finalnym fragmencie Sangue de Tigre, cel swój osiągnąć i wejść w ekstatyczne zwarcie z płonącą gitarą, dzięki temu dając sporą satysfakcję, zarówno muzykom, jak i słuchaczom.




Santa Catana – z racji lepszej jakości dźwięku i bardziej profesjonalnej produkcji – raczy nasze uszy materiałem dalece bardziej intrygującym. Gitara z prądem nadal szybko wpada w stan wrzenia, wszakże jej narracja bardziej nastawiona jest na proces improwizacji i wchodzenie w twórcze dialogi z saksofonistą. Drugi z fragmentów toczy się niespodziewanie w dość sennej atmosferze, a muzycy kreślą dramaturgię tego zdarzenia z dbałością o pojedynczy dźwięk (przy okazji duet wspiera tu drugi gitarzysta Roberto Leão). Gdy muzycy wracają do bardziej dynamicznych pasaży, w trzecim fragmencie Silva gra zaprogowo, a Sousa pięknie trawestuje jego przebiegi dźwiękowe. Finał osiągamy w czeluściach piekielnego hałasu, a szczytującej gitarze towarzyszy – znów! – brotzmannowski w stylistyce, pochód saksofonowego skowytu.


Heu{s-k}ach!

Pod tą tajemniczą nazwą kryje się formacja, której trzon stanowią: D'incise - okablowany zmyślną elektroniką, generujący dźwięk z obiektów różnych, a także korzystający z instrumentów perkusyjnych oraz Marcel Chagrin - grający na gitarze elektrycznej i basowym bębnie. Mają w dorobku trzy wydawnictwa, a jedno z ich powstało dzięki dużemu wsparciu Pedro Sousy, który grał na saksofonie tenorowym i korzystał z elektroniki. Myślę tu o dostępnym w plikach, a także w formacie cd-r, albumie I Know Not What Tomorrow Will Bring (Resting Bell, 2011 – wersja cyfrowa wydana przez samych muzyków, nakład nieznany).




Czteroodcinkową opowieść wypełnia prosta, gitarowa narracja, która rozrywana jest z jednej strony (lewej) szumami i szmerami komputerowymi, z drugiej zaś (prawej) – wytłumionym tembrem saksofonu. Tę dość rockową i po prawdzie nieco smętną opowieść ciekawie kontrapunktuje odcinek drugi, w którym gitarzysta cofa się do drugiego planu, dzięki czemu muzyka zyskuje nieco przestrzeni na akustyczne, perkusjonalne wprawki. Obiekty różne stymulująco kooperują i rezonują z instrumentem dętym, dociera do nas konstruktywne puk-puk, nie brakuje szczypty polerowania powierzchni płaskich. W kolejnym fragmencie gitarzysta łapie drugi oddech, moduluje swą narrację, jakby grał na pedal steal gitar, czemu próbuje zapobiec Sousa, sięgając po podręczną elektronikę. Nie uratują wszakże obrazu całości, prowadząc recenzenta do konstatacji, iż był z tego nagrania niezły duet, w momencie, gdy gitarzysta – zmyślnie zainspirowany -wyskoczy po napoje chłodzące.


What Next?

Trzydzieści lat na karku, kilkanaście wydawnictw – myślę, że dzisiejszy jubilat może w ramach incydentalnego podsumowania tego, co do tej pory, śmiało postawić sobie duży plus. Być może brakuje w jego dorobku pozycji ogólnie dostępnych, czyli wydanych przez mniej efemeryczne wydawnictwa, takie choćby jak Clean Feed, czy jego co-label Shhpuma, ale cała przyszłość przed nim.

Niebawem gotowy będzie nowy materiał, roboczo określony przez muzyka, jako kolejna edycja Casa Futuro, zarejestrowany w roku ubiegłym. Tu znany już jest wydawca, a ja osobiście miałem okazję poznać te dźwięki i jestem przekonany, że warto będzie na nie czekać. Nie mniej smakowity zdaje się być kolejny materiał nagrany w roku ubiegłym, również ciekawie improwizowany i akustyczny w wymiarze dźwiękowym – trzyosobowy skład z udziałem Miguel Miry (wiolonczela) i Afonso Simőesa (perkusja). Tu plany edytorskie nie są jeszcze do końca sprecyzowane.

Pedro Sousa ostatnimi czasy bardzo często i ochoczo współpracuje z Davidem Maranhą, muzykiem z pogranicza współczesnej awangardy, szczególnie tej w elektroakustycznym wydaniu (muzyk ten ma w dorobku płyty wydane w naszych szerokościach geograficznych, m.in. przez Bocian Records i Bółt). Panowie nagrali mnóstwo frapujących dźwięków. Z pewnością nadarzy się okazja, byśmy zapoznali się z efektami pracy tego duetu.


Thank You Pedro, for sharing me a lot of your music. It was a great pleasure, to communion with those sounds.

*) Na krawędzi niekontrolowanego wzrostu




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz