czwartek, 30 marca 2017

Desprez! Duboc! Loutelier! – słonecznik z piekła rodem, czyli być może jedyne takie trio


Spotkali się w poniedziałek 19 stycznia, dwa lata temu, w Ackenbush, Malakoff (piszą, że to we Francji). Nagrali niezbyt długi materiał. Takie duże pół godziny.

Po roku z okładem – dzięki francuskiemu wydawcy Dark Tree - muzyka ujrzała światło dzienne. Dziś, gdy mija kolejny rok, po raz wtóry chwytam po ten krążek i mam nieodpartą chęć, by wreszcie podzielić się z Wami wrażeniami z odsłuchu.

Trzech młodych (lub średnio młodych) francuskich improwizatorów. Z nazwiskiem Duboc być może nieliczni z Was mieli okazję się zetknąć, albowiem jego dyskografia śmiało przekroczyła dziesięć pozycji (osobiście cenię go szczególnie za świetne nagrania z Daunikiem Lazro). Gra na kontrabasie. Ten pierwszy – Desprez – to gitarzysta, głównie elektryczny, z pewnością muzyk silnie poszukujący nieoczywistych rozwiązań, które tak bardzo cenimy na tych łamach (ważny trop dla tych, którzy słuchając muzyki improwizowanej wciąż brną w te same nazwiska – grał na płycie Fire! Orchestra). Ten trzeci – Loutelier – perkusista, niemal pusta kartoteka, jeśli chodzi o muzykę improwizowaną. Zagrali świetną płytę w trio. Zasiali zamęt w mojej głowie. Jeśli chcecie poznać szczegóły, zapraszam poniżej.




Pour que. Kontrabas uzbrojony w dobrze naostrzony smyczek, rwie połać podłogi studia nagraniowego. Wtóruje mu szemrzący zestaw perkusjonalisty i milcząca na pozór gitara, która dzięki skromnym manipulacjom na kablach, tudzież wymuskanych potencjometrach, zyskuje prawa do współtworzenia dźwięków otwarcia tego albumu. Instrumenty zgrabnie łączą się w sunący dość nisko wielodźwięk, który zwyczajowo zwykliśmy określić mianem drona (mimo ciągłego naużywania tego określenia w ostatnich tygodniach na Trybunie). Smakuje tu elektroniką, której ktoś odciął prąd. Panuje akustyczny zgiełk, którego mikroelementy pędzą w tym samym, acz zupełnie nieznanym nam kierunku. Ów wielodźwięk narasta, jest spójny, pełnokrwisty, wręcz noisowy. Choć jesteśmy tu ledwie piątą minutę, wali się w nasze uszy prawdziwa ściana dźwięku.

La. Akustyka zestawu perkusyjnego, dobrze nagłośnionego werbla po lewej, szczękościsk muskanych strun gitarowych po prawej. Ktoś chodzi po pokoju w zbyt dużych butach. Kontrabas grzmi u podnóża wielkiej góry dźwięków. Potencjometry gitarzysty są mokre od potu, zimnego potu. Smyk Duboca wie, co zrobić w takim momencie. Ledwie trzyminutowa miniatura. Trochę jak wstęp do czegoś niezwykłego.

Nuit. Dwa pierwsze fragmenty muzycy grali na podłodze, teraz grzebią się w rozkopanej ziemi i schodzą dużo niżej. Smyczkowa symfonia, upiornie nostalgiczny pasaż grany przez przepitych filharmoników, odrobinę psychodeliczno-deliryczny. Czujemy, którymś z naszych nosów, zapach upalonych rzęs przekwitłej blondynki z bloku obok. Cicha narracja, którą gwałcą pojedyncze akordy werbla, kontrabasu i przegrzanego pieca gitarowego. Demony dość świeżej przeszłości stoją u progu i nie mają dobrych intencji. Tekstura improwizacji jest gruboziarnista - samonakładające się warstwy lepkich dźwięków (tak, tak, znów… dron goni dron). Jakby nowy wymiar akustyki (z czego zbudowane są ściany tego studia?). Krople potu na czołach całej trójki znów mogłyby schładzać szklaneczkę małej szkockiej. Wybrzmienie trzeciej opowieści ma smak niezasłużonej ulgi – torsje gitary, buńczuczność kontrabasu, frywolność perkusji, która niczym tętent koni, prowadzi nas na skraj.

S’ouvre. Gitara Despreza, szukająca wciąż przekornych rozwiązań, nieustannie tyczy szlak tej wędrówki. Jej dominacja rośnie z każdą sekundą tej płyty. Tymczasem pojedyncze akordy kontrabasu Duboca znów zwiastują coś niepokojącego. Preparacje Louteliera zdają się – mimo wszystko - pieprzne i figlarne. Wpadamy do świata dalece pokrętnej sonorystyki. Każdy z instrumentów brzmi jakby inaczej, a jednocześnie każdy z nich wydaje podobne dźwięki. Istotny dysonans poznawczy – umiejętność wskazania źródła pochodzenia danego zdarzenia akustycznego zostaje nam odebrana na wieczność. Genialny wprost moment tego nagrania! Jakże perwersyjna eskalacja! Zmutowany trójdźwięk gitary, kontrabasu i perkusji brnie ku zatraceniu, rwąc recenzentowi nieliczne włosy na głowie. Endorfiny szczytują! Mnogość fonicznych doznań jest tak ogromna, że trudno je ogarnąć, mając do dyspozycji jedynie parę uszu. Finał nie może nie być… dronem. Tylko kontrabas zdaje się być niesforny. Wybrzmienie części czwartej, wybrzmienie całości tej niezwykłej przygody muzycznej, ewidentnie smakuje piekłem, na które nikt tu nie zasłużył. A Desprez i tak, sam jeden, jest tu wielką orkiestrą.




Jeśli ostatnimi czasy słuchałem czegoś równie mrocznego, depresyjnego i dotkliwie pięknego, to była to debiutancka płyta katalońskiego kwartetu Völga. Takie skojarzenie winno tu paść bezapelacyjnie.

Zamiast kupować/ściągać/ pożyczyć od przyjaciela kolejną epokową płytę Joe M., Kena V., Matsa G. czy Petera B. odpalcie Tournesol! Jeśli tylko starczy Wam odwagi, odkryjecie dla siebie wyjątkowy świat akustycznych przyjemności.


Julien Desprez/ Benjamin Duboc/ Julien Loutelier  Tournesol (Dark Tree Records, 2016)



*) tournesol (franc.) - słonecznik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz