czwartek, 23 marca 2017

Völga! Nocturna Discordia #111! Phicus! – setmana especial a Barcelona *)


Zgodnie z wcześniejszymi anonsami, Trybuna Muzyki Spontanicznej w osobie Pana Redaktora, udała się na ekscytującą wycieczkę muzyczną do stolicy dumnej Katalonii – Barcelony!

Celem nadrzędnym ekskursji był – co oczywiste – koncert promujący wydanie pierwszej płyty kwartetu Völga, której bezczelnym wydawcą, po społu z Multikulti Project, jest rzeczona Trybuna.

Szczęśliwie dla mnie, tygodniowy pobyt w tym pięknym mieście obfitował również w inne artystyczne wydarzenia na polu muzyki improwizowanej, które za moment w czujnych, harcerskich słowach omówimy. Dla odpowiedniej dramaturgii tej opowieści, ogniste spektakle wyjątkowej muzyki zaprezentowane zostaną w kolejności odwrotnej do ich kosmicznego zaistnienia (co staje się ostatnio zasadą na tej stronie, zupełnie zresztą przypadkowo).


Sobota, 18 marca 2017r, Magia Roja

Niewielki klub na jednej z wielu wąskich uliczek barcelońskiej enklawy Gracia, a na scenie, którą oddziela od przestrzeni dla publiczności parenaście centymetrów powierzchni płaskiej, czterech gotowych na wszystko muzyków kwartetu Völga. Patrząc od lewej - oplątany stertą kabli i przetworników dźwięku, Fernando Carrasco na gitarze elektrycznej (plus duży smyczek!), Iván González na trąbce, Vasco Trilla na małym zestawienie perkusyjnym (plus magiczna walizka z przedmiotami bardzo różnej proweniencji!) i Àlex Reviriego na kontrabasie (plus kilka rodzajów pałeczek perkusyjnych!). Przytłumiona, czerwona (Roja!) poświata wyjątkowo energooszczędnych reflektorów. Możemy rozpoczynać misterium dźwięku.




Od pierwszego dźwięku muzycy zwinnie konstruują wielogłosowy dron, który rozszarpywany i akustycznie demolowany przez indywidualne ekscesy muzyków, będzie nam towarzyszył do końcowej, 38 minuty koncertu. W dłoniach muzyków aż trzy smyczki i tylko trębacz postanawia z nich nie korzystać. Tak jednak intensywnie tłumi dźwięk, dobywany ze swego blaszka, iż ten brzmi …  niczym kolejny instrument strunowy. Perkusista ciekawie inkrustuje całość ... trąc struną od gitary po krawędzi werbla, uzyskując efekt niebywałego pogłosu. Muzycy niesieni w gigantycznym crescendo, stawiają publiczność na baczność i skutecznie wgryzają się w jej narządy słuchu i wzroku. Bynajmniej jednak nie eskalują hałasu, raczej koncentrują się na kreowaniu czarnej (czerwonej?) monotonii narracji muzycznej. Drugi fragment tej jednorodnej opowieści (granej bez zbędnych przerw i spojrzeń) toczy się już ewidentnie na pograniczu ciszy. Skupienie po obu stronach niewydzielonej sceny szczytuje, a każdy, głębszy oddech widza może niepostrzeżenie stać się akustycznym elementem spektaklu. Muzycy uroczo szukają się po kątach i wdają się w niewidoczne dla oka interakcje. Teraz każdy z nich zdaje się wchodzić w rolę … trębacza. Dmą każdym przedmiotem, jaki mają pod ręką, dmą swymi upoconymi ciałami. Wszyscy, jak tu jesteśmy w Magia Roja, schodzimy powoli do piwnicy. Dron wgryza się w podłogę i szuka nowego punktu zaczepienia (uwaga! wciąż gramy bardzo cicho!). Muzyka, jeśli już musimy szukać gatunkowego odniesienia (improwizacja nie jedno ma imię!), nabiera posmaku contemporary i jakkolwiek groteskowe nie byłoby to porównanie, w okolicach 25 minuty koncertu, muzycy toczą wielodźwięk, który nie ma zbędnych konotacji stylistycznych – jest tu i teraz, eskalując nasz zachwyt, determinowany dobrym smakiem dramaturgii i nieoczywistością zaistnienia.




Völga nie akceptuje stylistycznych zahamowań. Każdy dźwięk ma tu rację bytu. Dramaturgię finału, który nadchodzi stanowczo zbyt szybko, konstytuuje akustyczna wolta, której moglibyśmy przypisać miano muzyki konkretnej. Trębacz zmyślnie wykorzystuje pojemnik po płynie z bąbelkami i zaczyna go ugniatać. Najpierw ręką, potem nogą. W ułamku sekundy znajduje drugi taki przedmiot i czynność kontynuuje. Pozostali muzycy popadają w stan dramaturgicznego zawieszenia. Może jedynie gitarzysta, porządkując czasoprzestrzeń, decyduje się na rytmiczne frazowanie, które  - po sekundzie oczekiwania na efekt foniczny - okazuje się niebywale piękną puentą spektaklu. Ostatnie słowo należy jednak do trębacza, a raczej tego, co pod jego stopami, kona w metalicznych trzaskach.

Nam pozostaje niedosyt, który zdaje się być tu fundamentem sukcesu artystycznego. Koncert promujący płytę dokonał się na naszych oczach. Ci, którzy znają materiał studyjny, mogą śmiało skonstatować, iż Völga w wersji live okazała się być dużo spokojniejsza i bardziej skupiona na pojedynczym dźwięku. Nagranie z koncertu - dla tych, którzy zdołają je posiąść - stanowi zatem świetne uzupełnienie dotychczasowego dorobku artystycznego kwartetu.


Środa, 15 marca 2017r., Soda Acustic

Na osi czasu cofamy się o trzy dni. Kolejny mały klub na Gracia – miejsce cotygodniowych spotkań społeczności muzycznej Discordian Records. To spotkanie jest dość szczególne. Oto bowiem mistrz ceremonii, El Pricto, przy okazji szef wydawnictwa, na okoliczność 111-ego spotkania cyklu, zaproponował aż trzy koncerty (1+1+1). Uczta zatem potrójna.



Na start duet, który zwinnym lingwistycznie umysłem Pricto określony został jako Friction Nipples! I to jaki – angielski saksofonista Tom Chant (od wielu już lat rezydent kataloński) i Vasco Trilla, nasz ulubiony bohater na każdą okoliczność. Muzycy zagrali dla nas 40 minutowy set, składający się z trzech, może czterech interludiów free improv. Kompetencje obu muzyków, ich telepatyczna wręcz komunikacja (jak mówią sami, uwielbiają grać ze sobą), sprawiły, iż koncert balansował na granicy doskonałości. Koncert zmyślny i akustycznie przewrotny (na rozgrzewce Vasco demonstrował Tomowi, jakie to nowe dźwięki wymyślił od ich poprzedniego spotkania – urocze!). Muzycy stosowali jakby odwrócone techniki artykulacji, a ich przekora i kreatywność budziła szacunek. Tom rozpoczął koncert na saksofonie tenorowym z wielką plastikową rurą wetknięta w instrument, dzięki czemu zyskiwał niezwykle matowe brzmienie. Gdy sięgnął w trzecim, najciekawszym fragmencie improwizacji, po saksofon sopranowy, przykładał otwór instrumentu do nogawki i dął w swoje niebieski spodnie (przy okazji stojąc na jednej nodze!). Vasco uzyskiwał niesamowite efekty rezonansowe, grając na odwróconym werblu i uderzając w niego talerzem, który wcześniej wprawił w wibrację. Ekscytujące! Momenty nadekspresji zdobił graniem jedną pałeczką (druga w ustach) i zaciśniętą  pięścią. Gdy tenor Toma zdawał się być narzędziem tortur, jego sopran wił kręte opowieści, niczym Trevor Watts u boku Johna Stevensa. Tu także, jak trzy dni potem, finał koncertu zastał nas w stanie permanentnego niedosytu (w Barcelonie chyba nie gra się bisów!!!).



Krótka przerwa toaletowa i na scenie kwartet Golden Nipples – Pope na trąbce, Aram Montagut na puzonie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej i Joni Garlick na perkusji. Nieprzegadany, półgodzinny set dla poratowania stanu emocjonalnego Pana Redaktora. Dwa skupione dęciaki, w dłoniach muzyków stojących na baczność poza sceną (ta bowiem jest trochę zbyt mała na czterech muzyków), nie zawsze pewnych swoich pomysłów i możliwości, ale podejmujących wyłącznie dobre artystycznie decyzje. Lekko roztrzepany, bardzo free jazzowy drummer, chytrze napędzający cały ansambl (także demolujący zestaw perkusyjny – osobiście pomagałem poskładać go po małej katastrofie!). Wreszcie gitarzysta (w tym gronie dobrze już nam znany), trzymający w ryzach dramaturgię koncertu, jego dynamikę, tempo i akustyczny wymiar (mimo grania z prądem!). Duży konkret, choć w wymiarze czasowym dalece skromny.



Finał wieczoru - kwartet Burning Nipples, który ostatecznie okazał się być … kwintetem. Pablo Selnik na flecie, El Pricto na saksofonie altowym, Olivier Jambois na gitarze elektrycznej, Marko Jelača na perkusji, no i nieanonsowany wcześniej, Luiz Rocha na klarnecie. Pełnokrwista, improwizowana opowieść o wielu kolorach, smakach i stepach dramaturgicznych. Narracja skoncentrowana się na dwugłosie saksofonisty i klarnecisty. To oni tyczyli tu szlak wycieczki, oni decydowali o przerwach na pojenie koni, to oni grali tu po prawdzie najpiękniej. Doskonale odnajdywał się w tej batalii gitarzysta, który choć zadania miał głównie rytmiczne, na koniec bez cienia zawahania, popadł w muzyczne szaleństwo. Lekko wycofany i szukający odpowiedniej dla siebie roli w kwintecie flecista, gdy już wgryzł się w improwizację, nie postawił złudzeń, co do swych wysokich kompetencji improwizatorskich. Drummer boleśnie solidny i precyzyjny (bo taki był tu potrzebny!). Klarnecista, urzekający wyobraźnią, z soczystym brzemieniem, często grał bez ustnika, czym skutecznie budował dysonans akustyczny w ramach pięcioosobowej załogi. Smakowicie koloryzował w zwarciu z saksofonem. No tak, El Pricto! To prawdziwy magik! Melodia, humor i improwizacje równie zwinne, jak horda lisów na polowaniu. Także grał w nogawkę! Pięćdziesięciominutowy set, w trzech częściach, minął w ułamku sekundy. What a game!


Poniedziałek, 13 marca 2017r., Robadors 23

Jeśli wcześniej była sobota, a po nim środa – to teraz niechybnie jest już poniedziałek, a osoba recenzenta bytuje w najbardziej znanym przybytku sztuki kreatywnej w okolicach La Rambla, czyli klubie Robadors23! Powód wizyty? Pierwszy oficjalny koncert tria, które całkiem niedawno przyjęło nazwę Phicus. W jej składzie sekcja rytmiczna … kwartetu Völga, czyli Àlex Reviriego i Vasco Trilla, uzupełniona o postać szczególną na scenie improwizowanej/ awangardowej Katalonii, czy nawet Hiszpanii, gitarzysty Ferrana Fagesa, tu w wersji elektrycznej.



Vasco? Rezonująca maszyna perkusyjna – dzwonki, smyczki, samogrające wibratory na werblu, przykrywane talerzykami, pięść i pałeczki, czyli wszystko, co w sobie mieści jego magiczna walizka (bardzo ciężka! – wiem, bo niosłem). Àlex? Kontrabas ze skromnym wzmacniaczem (też ciężki! – wiem, bo niosłem), klamerki, zestaw pałeczek perkusyjnych. Ferran? Gitara, płaskie przedmioty wtykane pomiędzy struny, balon, sprzężenia, rozładowania, eksplozje. Od hałasu do aksamitnej ciszy. Dwie porcje tego pierwszego wyznaczają dramaturgię koncertu – na początku i po trzydzieste minucie. Między nimi i po nich – wielokolorowe igraszki z dźwiękiem. Cisza. Wchodzenie w nią i wychodzenie z niej. Doskonałe proporcje między dynamiką i ekspresją, a wycofaniem i delektowaniem się pojedynczymi dźwiękami. Gitara jako generator postakustycznego bitu. Świetna kooperacja, dużo empatii. Koncert z gitarą elektryczną, który zdominowała skoncentrowana akustyka, na poły elektroakustyka. Piękny moment koncertu, gdy nerw improwizacji opierał się jedynie na … pocieraniu kontrabasu i podłogi wokół niego, cienką pałeczką perkusyjną. Rezonans, skupione emocje, zatrwożenie i oczyszczenie. Jeśli Völga zdaje się być ciemną strona mocy, to jej ekspresyjną, emocjonalną opozycją niewątpliwie jawi się Phicus.



Moltes gracies – Vasco, Àlex, Iván, Fernando, Pricto, Ferran, Tom, Luiz, Diego !!!!!!

*) kataloński: Wyjątkowy tydzień w Barcelonie


Ps. Przypominam nieśmiało, iż płytę kwartetu Völga, za pośrednictwem portalu aukcyjnego, można kupować TUTAJ (ten link jest także na stałe podczepiony po prawej stronie Trybuny). Koszty wysyłki bierze na siebie wydawca! Można także zamawiać krążek bezpośrednio u mnie, korzystając z adresu brommba1@o2.pl .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz