czwartek, 8 marca 2018

Andrew Lisle & Alex Ward! Doors!


Macie dziś ochotę na duet klarnetu i perkusji? A może gitary elektrycznej i perkusji? Trudno się zdecydować, nieprawdaż?

Trybuna zrobi dla Was wszystko! Posłuchamy oby wariantów! I to na jednej płycie!

Okazja wyjątkowo smakowita, albowiem jeden z najbardziej błyskotliwych brytyjskich muzyków średniego (już) pokolenia – Alex Ward, spotyka jednego z najlepszych brytyjskich drummerów zdecydowanie młodszego pokolenia – Andrew Lisle’a.

Cztery długie improwizacje – u Alexa naprzemiennie klarnet i gitara – zawarte na krążku Doors, dostępne … będą za kilka dni za pośrednictwem Copepod Records (via Bandcamp także!). My możemy zanurzyć się w tej muzyce już teraz! Dwie sesje nagraniowe z sierpnia i września 2016 roku, z Barclay House, Londyn. Odsłuch zajmie nam 69 minut z kilkoma sekundami.




Front. Przygodę z muzyką Alexa i Andrew zaczynamy od klarnetu i doboszowo usposobionej perkusji. Ten pierwszy od początku chętnie wchodzi w sonorystyczne dysputy wewnętrzne, ale całość narracji jest istotnie dynamiczna, z końskim przytupem. Andrew idzie za Alexem krok w krok. Znamy tę jego precyzję sytuacyjną, choćby z niejednego duetu z Colinem Websterem. Klarnecista lubi wędrować z dźwiękiem bardzo wysoko, być zarówno lirykiem, jak i drapieżnym agresorem (bo i muzyk ten potrafi niemal wszystko). Andrew cały czas w pełnym gazie, zdobi i komentuje każdy klarnetowy pomysł improwizacyjny. A w tubie dzieją się same cuda! Artykulacyjna ferria barw! W 8 minucie, trochę na zasadzie kontrastu, błyskotliwa sonorystyka na werblach. Muzycy zdają się wskakiwać na kolejny poziom integracji w ramach tego wyśmienitego duetu. W obrębie ciszy, tuż potem, też rwą do lotu pióro recenzenta. Piękne! 13 minuta, to jakby powrót do działań eskalacyjnych. Mistrzowskie pociągnięcie! Andrew i Alex niemal zrośnięci w jedno ciało, nie milkną w trakcie pierwszej ekspozycji choćby na ułamek sekundy.

Back. Gitara elektryczna, a jakże! Cisza, spokój, sonorystyczny Lisle. Gryf Warda delikatnie nagrzewa się, ładunki elektrycznie powoli zmieniają swoje położenie. Amplifikatory ciągną leniwie kolejne porcje mocy. Gitarzysta szuka pomiędzy strunami punktu zaczepienia, słowa, które rozpocznie kolejny dialog. Incydentalne sprzężenia, krople zimnego potu. Dopiero w 6 minucie rozmowa dwóch muzyków nabiera ognia, a struktura ładu i porządku zaczyna kruszyć się u podstaw. Gitara łapie duży strumień energii. Perkusja jest tuż obok, gotowa na każde rozwiązanie. Choć recenzent zwykł mawiać, że woli Warda bardziej w wersji dętej niż strunowej, sam muzyk czyni naprawdę wiele, by optyka postrzegania jego artystycznej dwupostaciowości była bardziej zrównoważona i silniej ciążyła ku stałej egzaltacji. 10 minuta, rockowy nerw spaja tę improwizację. Noise & drive! Narracja, ponownie jak w poprzednim odcinku, jest już brutalnie intensywna, a krew i łzy mieszają się w jeden wybuchowy płyn. Na finał odcinka, błyskotliwe solo perkusji, świetnie komentowane z alkowy przez buchającą psychodelię sześciu strun. Power full duo!

Open. Wracamy do klarnetu i startujemy z poziomu ciszy. Rezonujące talerze, pierwsze dźwięki z głębin wychłodzonego klarnetu. Szczypta kameralistycznego grepsu nie szkodzi tej narracji. Ta gęstnieje z sekundy na sekundę, rośnie liczba interakcji, a więzy spajające muzyków stają się wyjątkowo silne. Drive klarnetu jest ekspresyjny, ale istotnie poszukujący nowych, jeszcze ciekawszych rozwiązań. Zaczyna opowiadać niestworzone historie, ale pozostaje wyjątkowo wiarygodny. 10 minuta przynosi drastycznego nura w ciszę. Tuba bulgocze, Andrew w zasadzie milczy, jedynie drobne muśnięcia talerzy. Rodzi się z tego nowa, piękna opowieść, stymulowana świetnym drummingiem. Finałowy taniec opływa w błyskotki!

Closed. Nieśpieszna, jazzowa, wręcz swingowa introdukcja. Gitara Warda znów szuka świętego Graala, podczas gdy Lisle ma już gotowy szkielet dramaturgiczny kolejnej improwizacji. Ponadgatunkowa wszechstronność gitarzysty budzi podziw recenzenta. Tu gra bluesa, który za moment staje się krwistym rockabilly. Muzycy bez zbędnej zwłoki idą w ekspresję. Lisle był już na nią gotowy od pierwszej sekundy tej części, Ward dojrzewał kilka chwil dłużej. 6 minuta wyznacza krok w kierunku ambientowej psychodelii, pełnej pogłosu i głuchej przestrzeni. Kawalkada pętli na gryfie, inkrustowana dynamicznym flow perkusji. Rock in! Czym chata bogata! Pomysł goni pomysł, a każdy bardziej udany od poprzedniego. Barokowy niemal przepych. Tuż potem spowolnienie, które pachnie dobrym jointem. Solowy Alex, niczym stempel jakości! I znów nowy wątek w tej improwizacji. W galopadzie, moc technicznych fajerwerków. Brawo! Metalizujące spiętrzenie na ostatniej prostej. Fire rock! A Andrew jeszcze dokłada do pieca! Noise for ever!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz